Zapewnia, że odrzucając porozumienie budżetowe w obecnym kształcie PE nie zamierza pozbawiać Polaków ich miliardów euro z funduszy spójności. "Ale musimy uniknąć sytuacji, że na końcu Komisja Europejska powie, iż z powodu deficytu nie jest w stanie wypłacić Polakom tych obiecanych środków" - powiedział.
Zdaniem Schulza Polska odgrywa "centralną rolę" w polityce europejskiej i razem z Francją i Niemcami powinna tworzyć nową "stabilną podstawę UE". Niemiecki socjaldemokrata uważa też, że na dłuższą metę euro będzie dla Polski korzystniejsze niż złotówka - zwłaszcza, gdy Unia w 2014 albo 2015 r. zawrze nowe porozumienie o wolnym handlu z USA.
PAP: Parlament Europejski przyjął niedawno rezolucję, w której odrzucił wynegocjowany z trudem przez przywódców państw UE nowy wieloletni budżet Unii i postawił warunki do negocjacji. Można mieć wrażenie, że PE nie walczy tylko o dobry budżet, ale też o respekt, uznanie swej roli i większe wpływy. Czy to wrażenie jest słuszne?
Martin Schulz: Nie. Chodzi o to, że szefowie państw i rządów UE nie przejęli się zbytnio traktatem Unii. W normalnej sytuacji to rząd musi zabiegać o poparcie parlamentu dla projektu budżetu. Tę normalność mamy teraz także na poziomie europejskim, bo zgodnie z traktatem lizbońskim PE ma prawo głosu w sprawie budżetu. 27 rządów państw UE musi zatem zabiegać o zaufanie Parlamentu Europejskiego. To wielki demokratyczny postęp.
Mimo moich apeli szefowie rządów nie potraktowali poważnie stanowiska PE, uzgadniając budżet, dlatego Parlament powiedział "nie” temu projektowi. Ale będziemy negocjować. Nie chodzi nam o więcej pieniędzy lecz o lepszą strukturę budżetu. Nie poprzemy też budżetu deficytowego.
Po lutowym szczycie budżetowym każdy z przywódców ogłosił swoje zwycięstwo. Zarówno (premier Donald) Tusk, jaki (kanclerz Angela) Merkel oraz (prezydent Francji Francois) Hollande. (Brytyjski premier David) Cameron twierdził, że wygrał nawet dwa razy. A przecież zawsze ktoś musi przegrać. I w tym przypadku przegrały innowacje i inwestycje w przyszłość Europy. Trzeba wreszcie zrozumieć, że idea europejska nie jest prostą sumą interesów i opinii 27 państw.
PAP: Czy jest pan pewien, że eurodeputowani nie ugną się ostatecznie pod presją rządów? Na przykład wielu polskich europosłów nie poparło krytycznej rezolucji PE, bo są zadowoleni z korzystnej dla Polski propozycji budżetowej rządów.
MS: Polscy eurodeputowani to jeszcze nie cały Parlament. Aż 506 europosłów poparło rezolucję. Jeśli negocjacje nie przyniosą kompromisu, to te 506 głosów na "nie" bardzo trudno będzie zmienić w 387 głosów na "tak", czyli większość dla budżetowej propozycji Rady UE. Dlatego szefowie państw i rządów powinni raczej postarać się znaleźć kompromis z Parlamentem. Ja jestem gotowy do kompromisu, ale takiego, który faktycznie zasłuży na to miano.
PAP. Czego teraz oczekuje Pan od Polski i premiera Tuska w sprawie budżetu UE?
MS: Oczekuję, że Donald Tusk pomoże znaleźć kompromis z Parlamentem Europejskim i będzie wspierać negocjacje. Jestem przekonany, że tak postąpi. Byłoby fatalne, gdyby UE pozostała bez wieloletnich ram finansowych akurat w czasie kryzysu. Dlatego potrzebujemy kompromisu.
PAP: Zanim jednak rozmowy o kompromisie się rozpoczną, Parlament Europejski domaga się nowelizacji budżetu UE na ten rok, aby załatać dziurę budżetową wynikającą z różnicy między zaplanowanymi zobowiązaniami a spływającymi fakturami za płatności, które trzeba realizować. Czy to żądanie nie opóźni jeszcze bardziej decyzji w sprawie wieloletnich ram finansowych?
MS: W tegorocznym budżecie mamy deficyt na kwotę między 9 mld a 16 mld euro. Nie można dopuścić do tego, by także na szczeblu UE realizowano politykę zaciągania długów, która wpędziła wiele krajów w dramatyczny kryzys. Już pod koniec marca Komisja Europejska zamierza przedstawić projekt nowelizacji budżetu na 2013 r. Jak tylko będziemy mieć kompromis w tej sprawie, to rozpoczną się negocjacje na temat wieloletnich ram finansowych. Ale to nie zależy od PE, tylko od elastyczności państw członkowskich.
Podkreślam jednak, że odrzucając porozumienie budżetowe w obecnym kształcie, nie zamierzamy zabierać Polakom ich funduszy spójności. Powinniście je dostać, bo to przecież też inwestycja we wzrost gospodarczy. Ale musimy uniknąć sytuacji, że na końcu Komisja Europejska powie, iż z powodu deficytu nie jest w stanie wypłacić Polakom tym obiecanych środków.
PAP: Po paru miesiącach względnego uspokojenia na rynkach znów grozi nam eskalacja kryzysu euro – tym razem z powodu Cypru. Czy pana zdaniem parlament Cypru miał rację odrzucając program ratunkowy, który przewidywał jednorazowy podatek od depozytów?
Proponowanie opodatkowania depozytów na Cyprze było błędem. W UE mamy dyrektywę, która gwarantuje, że depozyty bankowe do wysokości 100 tys. euro pozostaną nietknięte. To, co zamierzano zrobić na Cyprze, było złamaniem zasad. Jednak uważam, że sprawiedliwe byłoby obciążenie częścią kosztów ratowania banków dużych depozytów, bo przez lata inwestorzy, którzy ulokowali w cypryjskich bankach więcej niż 100 tys. euro, dostawali nawet dwa razy większe odsetki niż np. w moim kraju, Niemczech czy też w Polsce.
PAP: Pomimo kilku wielkich akcji ratunkowych dla państw strefy euro i banków mieszkańcy krajów UE – nie tylko na południu - coraz bardziej odczuwają społeczne skutki kryzysu zadłużenia. Czy trzeba zmienić dotychczasową strategię walki z kryzysem, opartą na coraz większej dyscyplinie finansowej?
MS: Parlament Europejski i ja osobiście od lat przekonujemy, że jednostronne cięcia w budżetach nic nie dają. Oczywiście trzeba uzdrawiać finanse publiczne, ale potrzebne są też strategiczne inwestycje we wzrost gospodarczy i zatrudnienie - przede wszystkim miejsca pracy dla młodzieży. Do tej pory tego brakowało. Powtarzano nam, że gdy obetniemy wydatki, to zaufanie inwestorów automatycznie powróci. Najwidoczniej ta droga jest zła. Dlatego mam nadzieję, że przywódcy wreszcie skorygują swój kurs.
PAP: Mówi się też, że minęło jeszcze zbyt mało czasu, aby oszczędności i reformy przyniosły korzystne efekty. To potwierdza przykład Niemiec, które dopiero teraz odczuwają korzyści z wprowadzonego dekadę temu programu reform Agenda 2010.
MS: Ale w czasie kryzysu Niemcy stymulowali swą gospodarkę. Wprowadzono np. dopłaty do zakupu nowych samochodów i zezłomowania starych. Mieliśmy też tzw. skrócony czas pracy, dzięki czemu uniknęliśmy masowych zwolnień. Te działania spowodowały eksplozję niemieckiego zadłużenia, które sięga 80 proc. PKB. Niemcy nie spełniają wymaganego w unii walutowej kryterium zadłużenia, a jednak dobrze poradziły sobie z kryzysem. Tymczasem innym krajom nie pozwala się na podobne działania stymulujące wzrost, tłumacząc, że one za dużo kosztują.
PAP: Kryzys sprzyja też odradzaniu się resentymentów narodowych, a populiści i skrajne partie zyskują popularność. Czy to pana nie niepokoi?
MS: To bardzo niepokojące. Skrajne partie wszelkich barw są bardzo popularne. Ale współodpowiedzialność za to ponoszą rządy, które obwiniają UE i jej instytucje za niepowodzenia i złą sytuację gospodarki, a sukcesy uważają za swoją własną zasługę. Przypisywanie sobie sukcesów i jednoczesne europeizowanie niepowodzeń jest wodą na młyn dla nacjonalistów.
PAP: Jak postrzega pan rolę Polski w UE?
MS: Polska odgrywa centralną rolę w polityce europejskiej. Jest silnym krajem UE i ma proeuropejski rząd. Jestem też gorącym zwolennikiem ożywienia Trójkata Weimarskiego. Niemiecko-francusko-polska współpraca musi być nową stabilną podstawą UE. Nasze kraje są ze sobą związane choćby ze względu na trudną historię. UE stanowi niepowtarzalną szansę, by na zawsze odmienić nasze wspólne losy.
PAP: Czy chciałby pan zobaczyć wkrótce Polskę w strefie euro?
MS: Znam najnowsze polskie sondaże na temat wejścia do strefy euro i wiem, że ludzie są sceptyczni. Ale to jasne, że euro jest stabilną walutą, nawet w czasie najgłębszego kryzysu. Musimy tylko poprawić system strefy euro. Myślę, że wszyscy w Polsce zdają sobie sprawę, iż ich ekonomiczna przyszłość leży w silnym jednolitym rynku unijnym. Gdy w 2014 albo 2015 roku UE zawrze porozumienie o wolnym handlu z USA, to dla Polski lepiej będzie mieć euro niż złotówkę.
PAP: W przyszłorocznych wyborach do PE rodziny polityczne w Unii mają proponować kandydatów na szefa Komisji Europejskiej, którzy mają być „twarzą” kampanii wyborczej w całej UE. Dlaczego jednak np. polscy wyborcy mieliby dać się przekonać powiedzmy niemieckiemu politykowi, który będzie czołowym kandydatem którejś z europejskich partii?
Bo wówczas polscy wyborcy będą mieć wpływ na to, kto zostanie szefem Komisji Europejskiej. Wcześniej decydowali o tym tylko szefowie rządów. Żadnego polskiego wyborcy nie zapytano o zdanie, gdy przywódcy kilka lat temu mianowali Portugalczyka, pana Jose Barroso obecnym przewodniczącym Komisji Europejskiej. Teraz mamy szanse to zmienić.
W Brukseli rozmawiała Anna Widzyk
awi/ kot/