Udział instrumentów zagranicznych w aktywach funduszy inwestycyjnych wynosi około 10%. Ponieważ jednak fundusze stanowią jedynie 8% oszczędności, faktyczny udział aktywów zagranicznych w portfelach Polaków wynosi około 5%. Z tego ponad połowa to depozyty walutowe, których oprocentowanie ze względu na niski poziom stóp procentowych w USA i strefie euro jest symboliczne.
Taka alokacja stawia nas na jednym z pierwszych miejsc jeśli chodzi o niechęć do zagranicznych rynków. Jest ona w Polsce większa niż w przodującej w tym przez lata Japonii – dwudziestoletnia bessa na giełdzie w Tokio skłoniła obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni do zmniejszenia zaangażowania na rynku krajowym z 98% do 92%. Pod względem inwestycyjnej otwartości daleko nam nawet do Amerykanów (70% inwestycji na rynku krajowym) a co dopiero do będących przykładem dużej otwartości Holendrów (32%).
Zjawisko nadmiernej alokacji na rynku krajowym określane w literaturze ekonomicznej jako home bias jest bardzo trudne do wyjaśnienia. Wydaje się, że inwestorami nie kierują racjonalne przesłanki takie jak choćby kalkulacja potencjalnego zysku w stosunku do ryzyka. Inwestorom najprawdopodobniej wydaje się, że nie powinni transferować oszczędności za granicę, gdyż odległe rynki są bardziej nieprzewidywalne i rządzą się niezrozumiałymi dla nich prawami, co prowadzi do pojawienia się ryzyk niespotykanych blisko domu.
Historyczne stopy zwrotu nie potwierdzają tych obaw. Posiadanie portfeli zdywersyfikowanych międzynarodowo przynosi spadek a nie wzrost ryzyka. Z perspektywy polskiej szczególnie atrakcyjnie pod tym względem prezentują się aktywa amerykańskie, szczególnie akcje. Dzięki temu, że dolar jest podstawową walutą rezerwową i zyskuje na wartości w chwilach wzrostu awersji do ryzyka, bardzo poprawiają się parametry portfela polskiego inwestora.
W momentach dekoniunktury straty na amerykańskiej giełdzie w dużej części rekompensowane są przez wzrost kursu dolara. Dzięki temu największa roczna strata z inwestycji w indeks S&P 500 liczona w złotówkach w latach 1995-2011 wyniosła 24,6% (w 2002 roku). Dla porównania WIG 20 stracił aż 48,2% w 2008 roku i 33,5% w 2001 roku. Średnia stopa zwrotu z S&P 500 w przeliczeniu na złotówki była zaś podobna do tej z polskiej giełdy (13% rocznie) – mniejsze ryzyko nie oznaczało mniejszych zysków.
Jeszcze bardziej kuszące mogą się wydawać amerykańskie obligacje. W minionym roku w przeliczeniu na złotówki dały zarobić 36%. Ale warto ostrzec inwestorów przed ukrytym ryzykiem, którego nie widać w statystykach, gdyż od 30 lat amerykańskie papiery skarbowe praktycznie ciągle drożeją. Jednoczesne zarabianie na wzroście cen obligacji i umacnianiu się dolara może przynieść kumulację strat w sytuacji, gdy amerykańskie papiery skarbowe zaczną tanieć, a jednocześnie będzie osłabiał się dolar. Nieoczekiwana poprawa sytuacji na rynku długu w strefie euro każe brać pod uwagę taki scenariusz nawet w tym roku.
Złoto z perspektywy polskiego inwestora zdaje się bardziej przypominać amerykańskie akcje niż obligacje. Umacniający się dolar chroni przed stratami, gdy złoto tanieje na skutek pojawienia się obaw o deflację. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w 2008 i 2011 roku. Inwestorzy amerykańscy odnotowali skromny zysk wysokości odpowiednio 4,3% i 8,9%, podczas gdy w przeliczeniu na złote było to aż odpowiednio 25,3% i 26,8%.
Jednak podobnie jak w przypadku obligacji nie powinna zmylić nas wieloletnia hossa na rynku kruszcu. Spokojnie można wyobrazić sobie wyprzedaż złota podyktowaną innymi przyczynami niż obawa o spadek tempa akcji kredytowej banków. Największym zagrożeniem dla żółtego metalu jest normalizacja w światowej gospodarce prowadząca do wyraźnego spadku zainteresowania kryzysowymi aktywami. Jeżeli by do niej doszło i kruszec staniałby, towarzyszyłby temu prawdopodobnie również wzrost notowań złotego, co jeszcze powiększyłoby straty posiadaczy złotych funduszy.
Maciej Bitner
Główny Ekonomista Wealth Solutions
Taka alokacja stawia nas na jednym z pierwszych miejsc jeśli chodzi o niechęć do zagranicznych rynków. Jest ona w Polsce większa niż w przodującej w tym przez lata Japonii – dwudziestoletnia bessa na giełdzie w Tokio skłoniła obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni do zmniejszenia zaangażowania na rynku krajowym z 98% do 92%. Pod względem inwestycyjnej otwartości daleko nam nawet do Amerykanów (70% inwestycji na rynku krajowym) a co dopiero do będących przykładem dużej otwartości Holendrów (32%).
Zjawisko nadmiernej alokacji na rynku krajowym określane w literaturze ekonomicznej jako home bias jest bardzo trudne do wyjaśnienia. Wydaje się, że inwestorami nie kierują racjonalne przesłanki takie jak choćby kalkulacja potencjalnego zysku w stosunku do ryzyka. Inwestorom najprawdopodobniej wydaje się, że nie powinni transferować oszczędności za granicę, gdyż odległe rynki są bardziej nieprzewidywalne i rządzą się niezrozumiałymi dla nich prawami, co prowadzi do pojawienia się ryzyk niespotykanych blisko domu.
Historyczne stopy zwrotu nie potwierdzają tych obaw. Posiadanie portfeli zdywersyfikowanych międzynarodowo przynosi spadek a nie wzrost ryzyka. Z perspektywy polskiej szczególnie atrakcyjnie pod tym względem prezentują się aktywa amerykańskie, szczególnie akcje. Dzięki temu, że dolar jest podstawową walutą rezerwową i zyskuje na wartości w chwilach wzrostu awersji do ryzyka, bardzo poprawiają się parametry portfela polskiego inwestora.
W momentach dekoniunktury straty na amerykańskiej giełdzie w dużej części rekompensowane są przez wzrost kursu dolara. Dzięki temu największa roczna strata z inwestycji w indeks S&P 500 liczona w złotówkach w latach 1995-2011 wyniosła 24,6% (w 2002 roku). Dla porównania WIG 20 stracił aż 48,2% w 2008 roku i 33,5% w 2001 roku. Średnia stopa zwrotu z S&P 500 w przeliczeniu na złotówki była zaś podobna do tej z polskiej giełdy (13% rocznie) – mniejsze ryzyko nie oznaczało mniejszych zysków.
Jeszcze bardziej kuszące mogą się wydawać amerykańskie obligacje. W minionym roku w przeliczeniu na złotówki dały zarobić 36%. Ale warto ostrzec inwestorów przed ukrytym ryzykiem, którego nie widać w statystykach, gdyż od 30 lat amerykańskie papiery skarbowe praktycznie ciągle drożeją. Jednoczesne zarabianie na wzroście cen obligacji i umacnianiu się dolara może przynieść kumulację strat w sytuacji, gdy amerykańskie papiery skarbowe zaczną tanieć, a jednocześnie będzie osłabiał się dolar. Nieoczekiwana poprawa sytuacji na rynku długu w strefie euro każe brać pod uwagę taki scenariusz nawet w tym roku.
Złoto z perspektywy polskiego inwestora zdaje się bardziej przypominać amerykańskie akcje niż obligacje. Umacniający się dolar chroni przed stratami, gdy złoto tanieje na skutek pojawienia się obaw o deflację. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w 2008 i 2011 roku. Inwestorzy amerykańscy odnotowali skromny zysk wysokości odpowiednio 4,3% i 8,9%, podczas gdy w przeliczeniu na złote było to aż odpowiednio 25,3% i 26,8%.
Jednak podobnie jak w przypadku obligacji nie powinna zmylić nas wieloletnia hossa na rynku kruszcu. Spokojnie można wyobrazić sobie wyprzedaż złota podyktowaną innymi przyczynami niż obawa o spadek tempa akcji kredytowej banków. Największym zagrożeniem dla żółtego metalu jest normalizacja w światowej gospodarce prowadząca do wyraźnego spadku zainteresowania kryzysowymi aktywami. Jeżeli by do niej doszło i kruszec staniałby, towarzyszyłby temu prawdopodobnie również wzrost notowań złotego, co jeszcze powiększyłoby straty posiadaczy złotych funduszy.
Maciej Bitner
Główny Ekonomista Wealth Solutions