Jak uważają amerykańscy komentatorzy i eksperci, mimo takiej perspektywy, politycy, od których zależy decyzja w tej sprawie, mogą być zainteresowani wpadnięciem gospodarki w fiskalny klif, choć tylko przez krótki czas. Zdaniem niektórych ekonomistów, jeżeli sytuacja ta nie będzie trwała długo, głębokiej recesji będzie można uniknąć.

Geneza klifu tkwi w sporze między Białym Domem a Republikanami w Kongresie w lecie 2011 roku o podniesienie ustawowego pułapu zadłużenia USA. GOP zgodziła się na to pod warunkiem znacznych cięć wydatków w celu redukcji deficytu, którego wzrost zmusza do zaciągania przez rząd dalszy pożyczek i powiększania długu publicznego.

Na podstawie porozumienia zawartego w sierpniu ub. roku i włączonego do uchwalonej w tymże roku Ustawy o Kontroli Budżetu, cięcia wszystkich wydatków miały być uzgodnione do końca listopada 2012 r., ale w razie nie osiągnięcia porozumienia w tej sprawie – co dotychczas nie nastąpiło – miały być wprowadzone automatycznie z początkiem 2013 r.

Z innych ustaw i porozumień wynika, że z końcem tego roku wygasną jednocześnie tymczasowe niższe podatki dochodowe uchwalone za rządów poprzedniego prezydenta George'a W. Busha, a także - również tymczasowe - zeszłoroczne cięcia podatków na ubezpieczenia społeczne, oraz niektóre upusty podatkowe dla biznesu. Od nowego roku mają też wejść w życie podatki związane z reformą ubezpieczeń zdrowotnych uchwaloną z inicjatywy prezydenta Baracka Obamy.

Jak zwraca uwagę Thomas Kenny z ekonomicznego magazynu AboutBonds.com, kombinacja tych czynników doprowadzi do redukcji deficytu o około 560 miliardów dolarów. Kongresowe Biuro Budżetowe (CBO) przewiduje jednak, że jednocześnie PKB spadnie w 2013 r. o 4 procent, co będzie oznaczać negatywny wzrost, czyli recesję (wzrost w 2012 r. wynosi ok. 2 procent). Pociągnie to za sobą – prognozuje dalej CBO - wzrost bezrobocia o 1 procent (do prawie 9 procent), czyli stratę ok. 2 milionów miejsc pracy.

Biały Dom i popierający go Demokraci w Kongresie nie mogli się dotąd porozumieć z Republikanami, gdyż obie strony mają odmienną wizję redukcji deficytu. Pierwsi zgadzają się na pewne redukcje wydatków, ale domagają się, by towarzyszyły im także podwyżki podatków od najzamożniejszych Amerykanów – obywateli o dochodach powyżej 250 000 dolarów rocznie. Miałoby to nastąpić przez nieprzedłużenie dla tej kategorii cięć podatkowych Busha. Republikanie tymczasem chcą ograniczyć się tylko do cięć wydatków – głębszych niż to postulują Demokraci – gdyż twierdzą, że jakiekolwiek podwyżki podatków zahamują wzrost gospodarki.

Niedawne wybory, przegrane przez Mitta Romneya, stworzyły korzystniejszy grunt dla Obamy i Demokratów w sporze o deficyt. Prezydent prowadził swoją kampanię pod hasłem wyższego opodatkowania od milionerów, więc wynik wyborów odbiera się jako akceptację przez większość społeczeństwa naczelnej tezy Demokratów, że deficyt trzeba redukować także przez podwyżkę podatków, i to obciążającą najzamożniejszych. Z sondażu Pew Research Center okazało się również, że gdyby gospodarka USA wpadła w nowym roku w klif fiskalny, 53 procent Amerykanów obwiniłoby za to Republikanów, a tylko 29 procent Obamę.

Po wyborach republikański przewodniczący Izby Reprezentantów John Boehner zasygnalizował gotowość do ustępstw. Powiedział, że jego partia jest otwarta na redukcję deficytu także przez zwiększenie dochodów państwa – eufemizm na podwyżkę podatków. Podkreślił jednak, że chodziłoby tylko o eliminację niektórych ulg, upustów i odpisów podatkowych, a nie o podwyższanie progów podatkowych, nawet dotyczących bogaczy, gdyż zdaniem GOP stwarza to antybodziec do wzrostu.

W pierwszym wystąpieniu po reelekcji Obama także sugerował, że może spotkać się wpół drogi z Republikanami. „Nie jestem kurczowo przywiązany do wszystkich szczegółów moich propozycji” - powiedział na konferencji prasowej w ubiegłym tygodniu. Odczytano to jako sugestię, że prezydent nie upiera się, by podatki od najwyżej zarabiających podnieść z obecnych 35 do 39 procent – jak to było w latach 90-ych - tylko np. do 37 procent. Obama zaznaczył jednak, że nie wystarczy eliminacja samych ulg i upustów podatkowych, na czym chcą poprzestać Republikanie.

Gotowość obu stron do kompromisu wzbudziła w Waszyngtonie nadzieje, że wpadnięcia w „przepaść fiskalną” uda się uniknąć.

„Sądzę, że raczej nie wpadniemy w tę przepaść. Jest pewne ryzyko, ale wszyscy zdają sobie sprawę, że konsekwencje byłyby straszne. Wszyscy chcą uniknąć recesji. Dlatego sądzę, że dojdzie w końcu do jakiegoś porozumienia, aby częściowo przynajmniej ten problem rozwiązać. Jakiego porozumienia - jeszcze nie wiadomo, bo rozmowy dopiero się zaczynają” - powiedziała PAP dr Isabel V. Sawhill z waszyngtońskiego Brookings Institution.

W piątek 16 listopada Obama spotkał się z przywódcami Kongresu obu partii, aby przygotować negocjacje na temat sposobów uniknięcia klifu. Rozpoczną się one w najbliższych dniach.

Nie wszyscy podzielają jednak optymizm Sawhill. Czołowy konserwatywny komentator David Brooks uważa, że w toku rozmów nie dojdzie do porozumienia, które zapobiegłoby negatywnym skutkom wpadnięcia w klif. Eksperci, którzy zgadzają się z tą opinią, zwracają uwagę, że Obama, wzmocniony po wyborach i znajdujący się pod naciskiem swej partii, może nie być skłonny do znaczących koncesji. Z drugiej strony, w GOP dominują dziś konserwatywni politycy, często związani z prawicową i przeciwną wszelkim kompromisom Tea Party, co także nie sprzyja porozumieniu.

Niektórzy komentatorzy przewidują, że politycy, zwłaszcza w Partii Demokratycznej, mogą uznać, że opłaca im się nie ustąpić do samego końca, nawet kosztem wpadnięcia w klif. Według takiego scenariusza, gdyby zaraz potem negocjacje zostały wznowione, głębszej recesji uda się zapobiec, a obie strony będą wtedy w lepszej sytuacji, żeby wypracować porozumienie.

„Jest wielu Demokratów, którzy mogą nie być zbyt nieszczęśliwi, jeśli dojdzie do podwyżki podatków od bogaczy. Podobnie, radykalne cięcia wydatków zadowolą Republikanów. Obie strony osiągnęłyby tym samym swój cel i będą mogły negocjować z nowej, łatwiejszej pozycji – wygodniej jest bowiem ciąć podatki z wyższej podstawy i zwiększać wydatki już obniżone” - tłumaczy dr Sawhill.

„Trzeba pamiętać, że chociaż pojęcie +klifu+ sugeruje natychmiastową katastrofę na początku 2013 r., to wpływ zmian (jednoczesnego podwyższenia podatków i cięcia wydatków – PAP), wprawdzie destrukcyjny przez cały rok, będzie z początku stopniowy. Co więcej, po upłynięciu tego terminu Kongres może zmienić ustawy retroaktywnie. W efekcie, klif fiskalny nie musi być koniecznie hamulcem wzrostu, nawet jeżeli Kongres nie znajdzie rozwiązania do końca tego roku” - pisze Thomas Kenny.

Z Waszyngtonu Tomasz Zalewski (PAP)

tzal/ zab/