Od wybuchu kryzysu na rynku bankowym, trwają niekończące się deliberacje o prawie, które pomogłoby frankowiczom. Zaangażował się w nie nawet prezydent Andrzej Duda, ale ustawy wciąż nie ma. Kredytobiorcom pozostaje jedynie długa i wyboista droga sądowa. Tymczasem już dawno można było zapobiec  problemowi, na który po raz pierwszy UOKiK zwrócił uwagę w 2008 roku. Już wówczas było wiadomo, że umowy z bankami nie są bezpieczne. I nie chodzi tu o kurs waluty, bo trudno uwierzyć w jego stabilność.

Czytaj: NIK krytykuje KNF i UOKiK za brak działań wobec frankowiczów>>

Niebezpieczne dla kredytobiorców, a teraz i banków, są nieuczciwe klauzule waloryzacyjne. Tak naprawdę banki nie udzielały kredytów walutowych, bo nie dawały klientom franków, ale polskie złotówki. Frank jest jedynie miernikiem wartości - służy do określenia wysokości rat w złotych. Nawet NIK pisze o nich "kredyty objęte ryzykiem walutowym", a Rzecznik Finansowy nazywa „walutowymi”. Banki jednak tak skonstruowały klauzule waloryzacyjne, że kredytobiorca, nawet ekonomista, nie obliczy samodzielnie wysokości raty. Pierwszy zauważył to UOKiK w 2008 roku, ale wyrok w takiej sprawie uprawomocnił się dopiero w 2012 r.  I choć NIK zarzuca UOKiK bierność, to bez tego urzędu frankowicze nie mogliby rozpocząć batalii o swoje prawa. To jednak samotna walka, która nie zawsze prowadzi do wygranej.


Na szczęście w 2015 r. pojawia się Rzecznik Finansowy, który możliwości niesienia pomocy są większe niż UOKIK.  I rzecznik, i prezes UOKiK dostają też nową broń i chętnie z niej korzystają – zabierają  głos w indywidualnych sprawach. To wciąż jednak działania punktowe, a nie systemowe. W wielu sądach ponadto nadal nie ma przekonania, że istotą dobrego obyczaju jest szeroko rozumiany szacunek dla drugiego człowieka, a zdezorientowanie konsumenta, i wykorzystanie jego niewiedzy lub naiwności – kłóci się z nim. To słowa sędziego Sądu Apelacyjnego w Białymstoku z uzasadnienia wyroku z grudnia 2017 r. Mam wrażenie, że to właśnie tamtejszy sąd jako pierwszy wyraźnie powiedział, że nie ma obowiązku uwzględniania takich argumentów jak stabilność systemu bankowego czy dobro państwa.  - Tego typu argumenty winien uwzględniać ustawodawca w ramach procesu tworzenia prawa. Zadaniem sądu nie jest bowiem ochrona systemu bankowego, a ocena konkretnej umowy - czytamy w uzasadnieniu orzeczenia. Tyle, że umów są miliony, a ich wartość miliardowa. Państwo zaś niewiele zrobiło, aby obronić słabszych przed pazernymi. 

 

Trudno bowiem nie zgodzić się z NIK, że w efekcie słabości systemu ochrony konsumentów banki uzyskały korzyści. NIK uważa, że problem frankowiczów może rozwiązać  mądry ustawodawca. Sprawie jednak mogą się też przysłużyć sądy – tych NIK nie kontrolował, bo nie ma takich uprawnień. Wystarczy, że nie tylko w swojej sprawie, ale również konsumentów zaczną korzystać z dorobku Trybunału Sprawiedliwości UE.  
 

Tymczasem mija 10 lat od pierwszych sygnałów o niebezpiecznych klauzulach w umowach frankowych. W sądach walczy ułamek frankowiczów – tych, których na to stać. Reszta musiałaby wybrać między spłatą raty a opłaceniem pozwu. W sprawach frankowych zawiodły i banki, i państwo.