Podobnie jak na całym świecie, sprawa Josefa Firtzla także w Polsce wzbudziła duże zainteresowanie. Jednak u nas przedmiotem sporych emocji, obok samej sprawy, przebiegu śledztwa i wydanego przez austriacki sąd wyroku, stało się także tempo procesu. W Austrii sąd potrzebował na rozpoznanie sprawy i przeprowadzenie wymaganej prawem procedury cztery dni. Wszyscy znający realia polskiego wymiaru sprawiedliwości są zgodni co do tego, że w naszym kraju taki proces trwałby miesiącami, a nawet latami.

- Nasza procedura jest irracjonalna – komentował na łamach „Rzeczpospolitej” Piotr Kruszyński, profesor z Uniwersytetu Warszawskiego i znany adwokat. - Wszystkie dowody trzeba ustalić procesowo, a potem sąd i tak je powtarza. To strata czasu. W wielu sprawach przesłuchuje się masę niepotrzebnych i nic niewnoszących do sprawy świadków, choć wystarczyłoby kilku istotnych. Nie mówiąc już o ekspertyzach biegłych, które u nas trwają miesiącami. Fakt, że Fritzl przyznał się do zarzuconych mu przez prokuratora czynów, wpłynął z pewnością na czas trwania procesu. Tam pomógł go skrócić do kilku dni, u nas mógłby może do kilku miesięcy – dodaje Kruszyński.

Profesor Piotr Kruszyński nie wierzy, by polskie sądy były w stanie sądzić w takim tempie. Innego zdania jest prof. Zbigniew Hołda z Uniwersytetu Jagiellońskiego, także adwokat. Komentując wyrok dla Fritzla, stwierdził: "My moglibyśmy tak sądzić, mamy do tego instrumenty, przepisy, wyszkoloną kadrę; jesteśmy przygotowani pod względem prawnym i merytorycznym. Ale mamy złą tradycję sądzenia, czyli przewlekania procesów". Zdaniem prof. Hołdy, w przeciwieństwie do Austrii u nas szwankuje organizacja. - Austria jest pod tym względem świetnie zorganizowana. My jesteśmy słabsi i mamy gorszą etykę zawodową - dodał. Doskonały komentarz do tego problemu napisało samo życie. Proces Fritzla zakończył się wyrokiem wydanym w czwartek 19 marca, a następnego dnia Polska Agencja Prasowa nadała relację z pewnego procesu toczącego się w Polsce.

Przed sądem okręgowym w Warszawie zeznania składał Henryk Dederko, reżyser filmu "Witajcie w życiu" - opowiadającego o korporacji Amway, którego emisji zakazano swego czasu w drodze zabezpieczenia powództwa. Reżyser przypominał sądowi okoliczności powstania dokumentu, założenia przyjęte przy jego realizacji, przypominał różne szczegóły z tym związane. A było co przypominać, zapewne autor filmu też musiał nieźle wytężać pamięć, ponieważ od powstania filmu minęło już 12 lat. Zaraz potem Amway wniósł pozew do sądu, który do czasu rozstrzygnięcia sporu zakazał emisji filmu. Od tamtej pory minęło 12 lat a sprawa jest w tym samym miejscu. Przez tyle lat kolejnym sądom nie udało się ustalić, czy film narusza dobra firmy, czy fałszuje rzeczywistość, czy też uczciwie pokazuje problem i powinien być dostępny dla wszystkich, którzy chcieliby go oglądać. Oczywiście, sprawa na pewno jest skomplikowana, wymaga specjalistycznych analiz, powołania biegłych itd. Ale czy taka sprawa Fritzla to była prosta, czy skazać kogoś na dożywocie, to jest tak jak z palca strzelić?

Nie, po prostu sprawa Amwaya jest doskonałą ilustracją kondycji polskiego wymiaru sprawiedliwości. Wcale nie rekordową, bo całkiem niedawno Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu skarcił Polskę za trwającą w Krakowie kilkanaście lat sprawę spadkową, w parę miesięcy wcześniej za podobną z Nowego Dworu Mazowieckiego, która już przez 24 lata nie może znaleźć rozstrzygnięcia. Zresztą sprawa Amwaya też idzie na niezły rekord, ponieważ na jej szybki koniec nie ma co liczyć. Choćby dlatego, że po wysłuchaniu 20 marca reżysera, następną rozprawę sąd wyznaczył na 8 czerwca, czyli za prawie trzy miesiące. Wtedy stawić ma się biegły, który też sądowi coś opowie i sąd zapewne wyznaczy kolejne posiedzenie, za następne parę miesięcy. W takim tempie potrwa to jeszcze parę lat.

Znajomość realiów polskiego sądownictwa była zapewne jedną z podstaw strategii, jaką swojemu klientowi zaproponowali prawnicy Amwaya. Nawet jeśli nie byli przekonani co do zasadności zarzutów stawianych filmowi, to postanowili zawalczyć o zabezpieczenie powództwa. Jeśli przeciwnik autorów filmu czy jakiejkolwiek publikacji uzyska takie postanowienie sądu, to już wygrał. Co z tego, że proces może dowieść, że film nie narusza żadnych jego dóbr i może być bez przeszkód prezentowany publiczności, jeśli taki wyrok zapadnie po kilkunastu latach? Kto jeszcze pamięta, o co chodziło? Kogo to jeszcze obchodzi? Nawet jeśli w tej sprawie zapadnie w końcu sprawiedliwy wyrok, to i tak będzie on moralnie niesprawiedliwy.