Oskarżonego doprowadzono na salę rozpraw z aresztu, gdzie przebywa od pół roku. Obecni na sądowym korytarzu oglądali się za tym mężczyzną z długą brodą i pejsami, w żydowskich szatach chasyda, z dłońmi skutymi kajdankami. Pozostanie jeszcze w areszcie, bo sąd nie przystał na wniosek obrony o wypuszczenie go na wolność. Adwokaci twierdzili, że ich klient za kratami nie ma dostępu do koszernej żywności.
Mariusz K. to były sędzia z woj. warmińsko-mazurskiego, usunięty przed laty z zawodu za nieprawidłowości w rozliczaniu się z sądowych pieniędzy. Potem - na podstawie sfałszowanych dokumentów - udało mu się wpisać na listę radców prawnych w Olsztynie. Kilka lat temu wyjechał do Izraela, uzyskał obywatelstwo tego kraju, zmienił nazwisko na Noah Rosenkranz. Ukończył szkołę rabiniczną i wrócił do Polski.
Jak ustaliła prokuratura, Mariusz K. podrobił dyplomy zagranicznych uczelni zaświadczające, że Noah Rosenkranz jest doktorem habilitowanym i na tej podstawie został zatrudniony przez pięć polskich szkół wyższych, od których za prowadzenie zajęć z różnych dziedzin prawa uzyskał łącznie ok. 130 tys. zł. Posługiwał się też podrobionym pismem Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego potwierdzającym zagraniczne tytuły oraz listami polecającymi.
Dzięki tym dokumentom w latach 2010-11 pracował w Szkole Wyższej Biznesu w Warszawie, Uniwersytecie Przyrodniczo-Humanistycznym w Siedlcach, Uczelni Łazarskiego, Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Nauk Społecznych w Otwocku oraz Wyższej Szkole Zarządzania i Prawa. Część uczelni zwróciło się do sądu z wnioskami o orzeczenie naprawienia wyrządzonej szkody i nakazanie oskarżonemu zwrotu pobranych pieniędzy.
Kiedy w 2011 r. sprawa wyszła na jaw, a pracodawcy zorientowali się, że 46-letni Mariusz K. nie jest tym, za kogo się podaje, mężczyzna zniknął. Poszukiwano go listem gończym, a studenci (kilkaset osób) musieli powtarzać egzaminy z przedmiotów, które wykładał. Mariusza K. udało się zatrzymać w październiku ub.r. w Krakowie, gdzie zapisał się na studia z judaistyki na UJ. Nosił strój chasyda, zapuścił długą brodę. Od tego czasu jest aresztowany.
Już w śledztwie Mariusz K. przyznał się do większości zarzutów, ale zaprzeczył, by były to przestępstwa. Powtórzył to w środę przed Sądem Rejonowym Warszawa-Mokotów.
Nie zaprzeczył posługiwaniu się sfałszowanymi dokumentami, ale - jak mówił - nie było to przestępstwem, bo nie działał z chęci zysku, lecz w interesie społecznym. Przekonywał, że jego celem nie było dokonanie oszustwa, bo wykłady były prowadzone, więc pieniądze zostały zarobione uczciwie. Jak twierdzi, swym działaniem chciał obnażyć złą sytuację w szkolnictwie.
"Szkoły zatrudniają wykładowców z zagranicy, aby wypełnić wymogi odpowiedniej liczby pracowników naukowych. W rozmowie z urzędnikiem ministerstwa dowiedziałem się, że resort nie kontroluje autentyczności przedkładanych dyplomów. Jedyne co interesowało uczelnie, to kiedy rozpocznę pracę. Nikt nie kontrolował przedmiotów, które prowadziłem. Prawo europejskie, cywilne, egzekucja administracyjna, prawo międzynarodowe. W jednej ze szkół byłem nawet zastępcą dyrektora instytutu prawa" - mówił podsądny.
Spytany o swe dochody poinformował, że nie ma majątku, a przed aresztowaniem utrzymywał się z "z pisania artykułów do prasy zagranicznej, z czego przeciętnie osiągał 6 tys. euro miesięcznie". Wyjaśnień przed sądem nie chciał składać - podtrzymał jedynie te ze śledztwa.
Praktykę zatrudnienia naukowców z zagranicy potwierdził w środę świadek, szef działu kadr uniwersytetu z Siedlec. "W tym okresie około 10 profesorów nadzwyczajnych z zagranicy było zatrudnionych w naszej uczelni. W ostatnich latach słyszałem o tylko jednym przypadku sfałszowanych dokumentów" - zeznał.
"To zawsze działało na zasadzie wzajemnego zaufania. Ja też jeżdżę na różne wykłady za granicę i nigdy nikomu do głowy nie przyszło, żeby sprawdzać moje uprawnienia" - powiedział PAP po rozprawie dr Andrzej Pietrych, rektor szkoły z Otwocka. (PAP)