Jak zauważył, dodatkowe środki wykorzystane na zakup lokalnych towarów i usług mogą stymulować większą podaż, większe zatrudnienie i per saldo przyczynić się do zmniejszenia bezrobocia. Problemem są natomiast tzw. koszty alternatywne programu. Inwestowanie ogromnych sum w program 500+ wywołuje pytanie, czy wystarczy w budżecie środków na rozbudowę wciąż zaniedbanej infrastruktury usług opiekuńczych, a to od nich w dużej mierze uczestnictwo w rynku pracy ze strony rodziców.
Obawy, iż dodatek 500 zł na dziecko może mieć dezaktywacyjny efekt na rynku pracy zgłaszano m.in. w trakcie konsultacji społecznych do projektu. Wyrażali je także sami członkowie rządu; pojawiło się też w opinii MF do projektu. Chodzi przede wszystkim o sytuację, gdyby te środki nie były włączane do wyliczania poziomu dochodu, który upoważnia do pobierania świadczeń z opieki społecznej.
Polecamy: Rafalska: program "Rodzina 500 plus" może dwojako wpływać na aktywizację zawodową
Według Bakalarczyka zagrożenie, że niektórzy rodzice zamiast pracować, zaczną po prostu traktować dzieci jako źródło utrzymania może ewentualnie dotyczyć marginesu rodzin.
“To negatywny stereotyp, że świadczenia automatycznie zniechęcają ludzi do pracy. Wybrane badania porównawcze pokazujące wpływ programów wsparcia pieniężnego na skłonność do pracy w różnych krajach, nie dowodzą zależności, że transfery automatycznie rozleniwiają ludzi" - ocenił ekspert. W wielu krajach świadczenia dla rodzin są powszechnie stosowane, a ludzie nadal chętnie pracują, zaś najwyższe wskaźniki zatrudnienia są w krajach nordyckich, gdzie panuje wysoki poziom wsparcia rodzin, przy czym jest ono tam kompleksowe, a nie oparte wyłącznie na zasiłkach pieniężnych - dodał. Jego zdaniem, choć istnieje ryzyko, że pieniądze z programu 500+ będą stanowiły pewien bodziec dezaktywacyjny dla ubogich rodzin wielodzietnych, to należy sobie zadać pytanie, jakie są możliwości na znalezienie wyciągającej z ubóstwa i wykluczenia społecznej pracy w tych rodzinach.
"Takim rodzicom, zwłaszcza mieszkającym w miejscowościach czy powiatach o wysokim bezrobociu bardzo trudno jest znaleźć zatrudnienie, które dawałoby im szansę na wyjście z ubóstwa" - zauważył Bakalarczyk. Jeśli jedyna oferowana na rynku praca nie daje minimalnego zabezpieczenia socjalnego i dochodowego, to czy polityka państwa powinna za wszelką cenę dbać o to, by ludzie wychodzili na rynek pracy?
Jak mówił, w wypadku tzw. pracujących biednych - czyli ludzi, którzy chociaż pracują, nie są w stanie utrzymać z zarobków siebie czy rodziny - pieniądze z programu 500+ mogłyby nie tylko podnieść poziom życia ponad minimum socjalne, ale być może pomóc w wynegocjowaniu wyższych zarobków.
"Jest szansa, że ich indywidualna ekonomiczna presja na zatrudnienie nie byłaby tak duża i zyskaliby lepszą pozycję przetargową w rozmowach z pracodawcą. Z tej perspektywy widziałbym bardziej plusy tego programu niż minusy" - powiedział.
Jego zdaniem, oceniając wpływ programu 500+ na rynek pracy, trzeba także patrzeć na bodźce dla wzrostu podaży miejsc pracy.
"Mówimy o ewentualnym ryzyku dezaktywizacji na poziomie poszczególnych gospodarstw domowych, ale warto też spojrzeć na sytuację całej społeczności. Jeśli rodziny niezamożne zwiększą swoje dochody, część tych pieniędzy będzie wydawana na produkty i usługi na lokalnym rynku pracy, więc to może też być bodziec do rozruszania mikrosystemu gospodarczego w danym środowisku lokalnym. Dzięki temu pracy może więc być paradoksalnie więcej" - opisywał.
Jak mówił, istotnym czynnikiem, który może mieć wpływ na to, jak program wpłynie na rynek pracy jest kwestia, czy to świadczenie będzie wliczane do dochodu branego pod uwagę przy kwalifikacji do świadczeń z pomocy społecznej czy nie.
"W sytuacji gdyby to świadczenie było wliczane do dochodu, część rodzin mogłaby wypaść poza kryterium dochodowe pomocy społecznej i stracić część innych świadczeń, do których były dotąd uprawnione w ramach pomocy społecznej i innych programów wsparcia. Wówczas to ryzyko dezaktywizacji byłoby mniejsze" - zauważył.
Jednak z kolei przeciw wliczaniu tego świadczenia do dochodu, przemawia - zdaniem eksperta - argument sprawiedliwości społecznej, gdyż wówczas najbiedniejsze rodziny skorzystałyby per saldo w mniejszym stopniu niż rodziny bogatsze, które tylko by zyskiwały, nic nie tracąc.
"Nie przemawia do mnie, podnoszony czasem, argument, że na kwestię 500 zł trzeba patrzeć nie kwotowo, ale procentowo, tzn. o ile procent podniesie się dochód w danej rodzinie, bo dla najbiedniejszych może to być nawet kilkadziesiąt procent, podczas gdy dla bogatych nawet nie kilka procent. Koszty zakupu dóbr i usług są bowiem stałe dla wszystkich" - mówił.
"Racje - odwołujące się aktywności na rynku pracy, przeciwdziałania ubóstwu i sprawiedliwości społecznej - trzeba jakoś wyważyć" - podkreślił.
Jak zauważył, do tego bilansu korzyści i strat można dorzucić kwestię tego, że jeśli dodatek nie będzie wliczany do dochodu i będzie się sumować z innymi świadczeniami, to łączne koszty dla budżetu, które implikuje wprowadzenie programu 500+, staną się bardzo wysokie.
"Możemy dojść do sytuacji, w której nie będzie już z czego sfinansować innych programów polityki rodzinnej, np. opieki żłobkowej, przedszkolnej i szkolnej (po godzinach lekcyjnych), która też jest niezbędnych warunkiem, żeby rodzice małych dzieci mogli uczestniczyć w rynku pracy. Ta opieka na pewno wymagałaby rozwoju, a jej brak stanowi barierę powrotu na rynek pracy zwłaszcza dla matek" - argumentował Bakalarczyk. Jego zdaniem rozwój infrastruktury opieki nad dziećmi w wieku żłobkowym i przedszkolnym jest nie mniej ważnym, niż zwiększenie wsparcia pieniężnego, wyzwaniem dla polityki rodzinnej zorientowanej na poprawę warunków życia oraz możliwość godzenia pracy z wychowaniem dzieci.
"Chodzi o to, żeby zostawić sobie pole finansowego manewru dla finansowania różnych programów. Na razie ministerstwo wydaje się koncentrować tylko na jednym wymiarze, zaś bagatelizować rolę usług publicznych" - ocenił. (PAP)