Walka z epidemią wymyka się spod kontroli państwa. W szkołach, w których pojawia się uczeń czy nauczyciel z pozytywnym wynikiem testów, nie ma aktywności ze strony Sanepidu. Lekarze rodzinni zaś, którzy powinni kierować na testy pacjentów z objawami koronawirusa, nie zawsze ich tam wysyłają.
W jednej szkół prywatnych w Warszawie pojawił się uczeń z dodatnim wynikiem testu na koronawirusa. Rodzice poinformowali o tym dyrektora szkoły. Ten wysłał klasę, do której chodził uczeń, na kwarantannę i zgłosił to do Sanepidu. Ale służby ani nie dzwoniły do rodziców dzieci mających kontakt z uczniem z potwierdzonym COVID-19, ani nie kontaktowały się z nauczycielami. Jedna z nauczycielek odczuwała pierwsze objawy koronawirusa - brak smaku i węchu. Sanepid nie skontaktował się z nią, zadzwoniła więc do swojego lekarza rodzinnego z sugestią aby wysłał ją na test. W trakcie teleporady dowiedziała się, że jest „przewrażliwiona” i nie ma podstaw do testowania. „Wybłagała” lekarza aby dał chociaż zwolnienie, aby nie chodziła do pracy i nie zakażała innych. Reszta nauczycielek, choć też odczuwała pierwsze objawy, nie pokusiła się o to.
Czy po kontakcie z osobą zakażoną należy zrobić test na koronawirusa?
Zgodnie z wytycznymi z 16 października zamieszczonymi na stronie Głównego Inspektora Sanitarnego, osoba która miała kontakt z zakażonym, nie jest wysyłana na test, ale Sanepid powinien ją zlokalizować i wysłać na 10 dni na kwarantannę. A jeśli ma objawy, medyk winien ją skierować na test. Tyle, że w wielu przypadkach brak jest jakiegokolwiek działania ze strony służb.
- Od 1 września odebraliśmy 176 sygnałów dotyczących problemów z dostępem do badania na obecność genomu SARS-CoV, a skarg jest stosunkowo mało - informuje Bartłomiej Chmielowiec, Rzecznik Praw Pacjenta. Podkreśla, że działania kontrolne biuro rzecznika podejmuje na bieżąco, gdy posiada pełne dane podmiotu leczniczego i z wniosku wynika, że pacjent ma objawy COVID-19. -Takich spraw mamy obecnie 12, ale dane codziennie ulegają zmianie - wskazuje RPP.
Sanepid nie wyrabia, ma za mało pracowników
Osobną sprawą, poza lekarzami rodzinnymi, pozostają działania Sanepidu. Obywatele alarmują, że nie da się dodzwonić na jego infolinię, a jeśli już się to uda, to pracownik informuje, że zajmie się sprawą. Jan Bondar, rzecznik prasowy Głównego Inspektora Sanitarnego, nie odpowiada wprost redakcji Prawo.pl na pytanie o to jakie są szczegóły śledztwa epidemiologicznego i jak namierzane są osoby bezobjawowe i z kontaktu.
Rzecznik odsyła do wspominanych wytycznych umieszczonych na stronie internetowej GIS, z których wynika, że osoba która ma objawy infekcji m.in.: gorączkę, kaszel, odczuwa duszność lub straciła węch lub smak i podejrzewasz u siebie zakażenie koronawirusem (wirusem SARS-CoV-2), nie powinna iść do pracy, zostać i zadzwonić do lekarza rodzinnego, który skieruje na test i zawiadomi pracodawcę. Powinien też wystawić zwolnienie pacjentowi.
Test wykonany komercyjnie - następnie do lekarza
Na rządowej stronie internetowej jest też informacja, że można w razie potrzeby zadzwonić do Sanepidu. W praktyce to nie działa. Obywatel na tej samej stronie znajdzie też informację o tym, że gdy wykona test komercyjnie, powinien się zgłosić do lekarza rodzinnego. Informację o pozytywnym wyniku testu powinna dostać też powiatowa stacja sanepidu, a następnie skontaktować się z zakażonym i poprosić go o sporządzenie listy osób, z którymi miał kontakt. W praktyce rzadko się tak dzieje.
Bezobjawowi nieznani
Prawnicy i epidemiolodzy potwierdzają: najsłabszym ogniwem epidemii w Polsce są dziś osoby zakażone COVID-19, które chorobę przechodzą bezobjawowo. Jako osoby chore powinny przebywać w izolacji, a te, które miały z nimi kontakt, powinny trafić na kwarantannę. Tyle tylko, że nie wiadomo, kto jest zakażony i choruje bezobjawowo. Osoby chorujące bezobjawowo, także te po kwarantannie, nie mają robionych testów. To ostatnie jest zresztą zgodne z przepisami.
Sanepid, który powinien w takich przypadkach prowadzić tzw. dochodzenie epidemiczne, w praktyce tego nie robi, bo nie jest w stanie ustalić tych osób, a co za tym idzie wskazać osoby, które miały z nimi kontakt.
- Nie ma żadnych procedur dla osób bezobjawowych. W efekcie wszystkie te przypadki pozostają niewykryte – potwierdza w rozmowie z serwisem Prawo.pl prof. dr hab. Robert Flisiak, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych. Jak mówi, Sanepid powinien w takich przypadkach prowadzić dochodzenie epidemiczne, by ustalić i skierować na kwarantannę wszystkie osoby, które miały z nimi kontakt, ale w praktyce – z uwagi na rosnącą dzienną liczbę wyników dodatnich - nie jest wstanie tego realizować.
- W efekcie nikt nie ma pojęcia co do skali osób chorujących bezobjawowo i nie jest w stanie tego kontrolować – podkreśla prof. Flisiak. I dodaje: - W Polsce można wykonywać dziennie 60 tys. testów (tyle było 15 października), a gdyby testować także osoby na kwarantannie, wówczas liczba testów wzrosłaby do 80 tys. dziennie. Nie sztuka jednak przetestować, ale trzeba coś z tym potem zrobić, a tu wydolność niedofinansowanego systemu monitorowania epidemicznego i opieki zdrowotnej się kończy.
- A do obywatela idzie taki przekaz: Obowiązkiem Sanepidu jest skontaktowanie się z każdym, kto miał kontakt z osobą zakażoną i skierowanie takiej osoby na kwarantannę. Do nas nie należy jednak ocena działania Sanepidu. Również do Rzecznika nie wpłynął żaden wniosek dot. braku skierowania przez sanepid na test - wskazuje Rzecznik Praw Pacjenta.
Tomasz Klemt, radca prawny i właściciel kancelarii prawnej zauważa, że tzw. osoby z kontaktu, skierowane na kwarantannę, które są chore na COVID-19 bezobjawowo i o tym nie wiedzą, bo nie robi się im testów, to ostatnie ogniwo, o którym coś wiemy. – W ostatniej dobie zrobiono 36 tys. testów, z których 20,8 proc. dało wynik pozytywny. Tymczasem według WHO, jeżeli ponad 5 proc. testów wychodzi pozytywnych to znaczy to, że epidemia jest już poza kontrolą – podkreśla mec. Klemt.
Problemy mają też pracodawcy
Zdaniem mec. Tomasza Klemta, w obliczu sytuacji, jaka panuje w kraju, pracodawcy mają prawo przetestować całą załogę, traktując testy na COVID-19 jako środek BHP, wrzucając przy tym poniesiony wydatek w koszty prowadzonej działalności gospodarczej. Wynika to z faktu, że wydatek jest poniesiony w interesie firmy i jest niezbędny do zapewnienia bezpieczeństwa zakładu pracy, a tym samym stanowi koszt uzyskania przychodu.
Do Biura Rzecznika Małych i Średnich Przedsiębiorców nie dotarły konkretne skargi, ale Rzecznik dostrzega problem rosnącej liczby osób na kwarantannie. Jak podkreśla Kamil Rybikowski, radca Rzecznika Małych i Średnich Przedsiębiorców, pracownik na kwarantannie jest jak pracownik na zwolnieniu, czyli przysługuje mu 80 proc. wynagrodzenia, które opłaca pracodawca, gdyż kwarantanna trwa 10 dni. W sytuacji, gdy na kwarantannę trafiają wszyscy lub duża część pracowników, firma właściwie jest sparaliżowana, a właściciel ponosić musi koszty zatrudnienia. – Od początku epidemii postulowaliśmy, by w przypadku pozytywnego testu na COVID-19 lub decyzji Sanepidu o kwarantannie, koszty zwolnienia od razu były pokrywane przez ZUS – twierdzi Kamil Rybikowski.
Szef nic nie wie
Problemem jest też nieinformowanie pracodawcy przez Sanepid o tym, że jego pracownik trafił na kwarantannę.
- Będziemy zastanawiali się nad interwencją w tej kwestii, gdyż na chwilę obecną pracodawcy często nie mają pewności, czy ich pracownik faktycznie jest objęty kwarantanną. Jeszcze innym problemem jest fakt nieskierowania na kwarantannę osoby mającej kontakt z zakażonym (zwykle dzieje się tak w wyniku przeciążenia Sanepidów). Osoba taka z obawy przed roznoszeniem choroby przychodzi do pracy, a nie ma formalnej podstawy do objęcia jej zwolnieniem. Po części problem rozwiązuje praca zdalna, ale jak wiadomo nie każdą pracę można wykonywać w ten sposób – zaznacza Kamil Rybikowski, radca Rzecznika Małych i Średnich Przedsiębiorców.