W zamówieniach publicznych obowiązują już nowe przepisy. Mają one uprościć i przyspieszyć procedury, a głównym motywem nowelizacji ustawy było ułatwienie wydawania unijnych pieniędzy. Są jednak wątpliwości, czy liberalizacja prawa nie idzie za daleko i czy nie będzie z tego nowych kłopotów.
Prawo zamówień publicznych od lat uznawane było w kręgach administracji publicznej za czynnik utrudniający pracę, nadmiernie komplikujący publiczne kontrakty, często hamujący inwestycje. Rzeczywiście, stosowanie skomplikowanych procedur wymagało od urzędników dużej wiedzy, ale także czasu i wysiłku. Do tego możliwości odwołań od decyzji o wyborze oferty, jakie mieli zleceniobiorcy, prowadziły często do przeciągania spraw w nieskończoność. To było od dawna krytykowane, ale miarka przebrała się, gdy przed Polską stanęła możliwość korzystania z wielkich funduszy Unii Europejskiej. Słusznie wtedy zauważono, że jeśli procedury uruchamiania tych pieniędzy przebiegać będą tak, jak dotąd przetargi publiczne, to część europejskiej pomocy może po prostu przepaść.
Szybko więc prawo zmieniono i mamy już znacznie łagodniejszą ustawę o zamówieniach publicznych. Przede wszystkim do 14 tys. euro podniesiony został próg, do którego nie trzeba stosować ustawy. Oznacza to, że urzędnicy mogą poza procedurami wydać ponad 61 tys. zł. Ograniczone zostało też prawo wykonawców do składania odwołań. Dotychczas mogli się odwoływać do niezależnych arbitrów, gdy wartość zamówienia przekroczyła 60 tys. euro, teraz ten próg został podniesiony do kwoty 137 tys. euro w przypadku przetargów rządowych, a w przetargach samorządowych wynosi on aż 211 tys. euro (ok. 925 tys. zł). Przedsiębiorcy mają też mniej czasu na przygotowanie i złożenie ofert w przetargach nieograniczonych. Jeśli wysokość zamówienia jest niższa od opisanych progów i dotyczy dostaw lub usług, urzędnicy mogą narzucić siedmiodniowy termin. Wyjątek stanowią roboty budowlane, gdzie termin na składanie ofert nie może być krótszy niż 20 dni.
Dzięki nowelizacji ustawy cel, jakim dla rządu jest przyspieszenie inwestycji za pieniądze unijne, może zostać osiągnięty. Warto przypomnieć, że niekończące się protesty i odwołania jeszcze w ubiegłym roku były zmorą dla wartego blisko 80 mld zł rynku zamówień publicznych. Potem, gdy próg od którego można się odwoływać poniesiono z 6 tys. do 60 tys. euro, ich liczba drastycznie spadła. Po najnowszej zmianie odwołań będzie prawdopodobnie jeszcze mniej.
Wiele wskazuje na to, że zmiana ustawy o zamówieniach publicznych ułatwi rządowi i samorządom wydawanie pieniędzy z Unii Europejskiej i generalnie wszystkie inwestycje i zakupy. Czy jednak nie będzie z tego jakichś nowych kłopotów? Mogą być, bo trzeba pamiętać, skąd to prawo się wzięło. Otóż było ono odpowiedzią na masowe zjawisko korupcji w polskiej administracji. Rządowe i samorządowe przetargi to łakomy kąsek dla wielu firm. Z drugiej strony publiczne pieniądze, których nikt nie traktuje jak własnych, wymagają specjalnej ochrony. Sposobem na to miały być precyzyjne przepisy, określające dokładnie procedury ogłaszania przetargów, wyboru oferentów, rozliczania wyników. Wszystko pod kontrolą, przejrzyście, z możliwością odwołania się od decyzji urzędników. Być może w urządzaniu tej dziedziny ustawodawca posunął się trochę za daleko, skoro mówiło się już o paraliżu komunalnych inwestycji. Teraz wahadło przesunięte zostało teraz dość znacznie w drugą stronę, co może spowodować, że publiczne pieniądze wydawane będą zbyt łatwo i bez odpowiedniej kontroli. Dla obecnego rządu, który tyle uwagi poświęca walce z korupcją, zarzut szerszego otwarcia pola dla tego typu działań, byłby trudny do zniesienia.