Prokurator wnosi w kasacji o uchylenie orzeczeń sądów obu instancji i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania Sądowi Okręgowemu.Sprawa dotyczy procesu dziennikarki Ireny D., która wniosła o autolustracje po publikacjach prasowych z 2006 r., w których jej nazwisko pojawiło się pośród dziennikarzy PRL współpracujących ze Służbą Bezpieczeństwa.
Według Instytutu Pamięci Narodowej Irena D. została zwerbowana jako osobowe źródło informacji w czerwcu 1958 r. i uznana za TW Marlenę. Od dwóch lat była wówczas dziennikarką TVP. Przez kolejne 25 lat prowadziła pierwszy talk–show w historii polskiej telewizji. Była damą i potworem w jednym – wspominał program „Tele–Echo” Tomasz Raczek w tygodniku „Wprost”.
Sąd Okręgowy w 2010 stiwerdził, że lustrowana przekazywała informacje kontrwywiadowi w ograniczonym zakresie, kontakty były sporadyczne, ale jednak była to współpraca.-Podkreślił, że "brak jest związków pokwitowań z udzielaniem informacji.
W 2011 r. Sąd Apelacyjny uchylił wyrok sądu I instancji, uznając że sąd nie wykazał, by dziennikarka miała świadomość współpracy oraz by doszło do jej "materializacji". SA ocenił, że pokwitowania nie są typowe, bo zazwyczaj agenci nie podpisywali się nazwiskiem, lecz tylko kryptonimem. W ponownym procesie SO uznał, że nie ma "bezspornych dowodów" na podjęcie tajnej współpracy, przekazywanie informacji operacyjnych, świadomości współpracy i jej tajności. SO podkreślił, że informacje uzyskane przez SB od Dziedzic nie były istotne i nie można wykluczyć, że w ogóle nie pochodziły od niej, tylko od otaczającej ją "sieci agentów" lub z podsłuchu.
Sygnatura akt II KK 266/13