Opozycja, która ma teraz w Sejmie większość, odmówiławprowadzenia do porządku obrad przygotowanego przez ministra sprawiedliwościprojektu nowelizacji Kodeksu karnego. Oznacza to, że ta jedna ze sztandarowychinicjatyw legislacyjnych PiS, nie ma już szans na uchwalenie przez parlamenttej kadencji. Wyprowadzony tym z równowagi Zbigniew Ziobro, nazwał swychoponentów „frontem obrony przestępców”.
To nie nowa figura retoryczna tego polityka. Użył jej jużwiele miesięcy temu jako epitetu wobec naukowców – karnistów, adwokatów iczęści sędziów, którzy krytykowali jego filozofię prawa i jego koncepcje zmianw kodeksie karnym. Tak ich nazwał i więcej nie słuchał, a projekty przewidująceistotne zaostrzenie sankcji za wiele przestępstw i generalną zmianę politykikarnej, przygotowywał we współpracy z grupą oddanych sobie doradców.
Gdy już stosowne dokumenty powstały, to wspólnie zkierownictwem swojej partii doprowadził do tego, że sejmowe prace nad nimiprzebiegały w komisji nadzwyczajnej, do wszystkiego i bez udziału opozycji,zamiast w wyspecjalizowanym zespole od zmian w prawie.
Wszystko poszło sprawnie i bez zbędnych dyskusji, a jeszcze niedawno minister miałpodstawy zakładać, że równie bezproblemowo ustawa zostanie uchwalona przez całySejm. Najwyżej dałoby się, a może tylko obiecało, koalicjantom jakieśstanowiska w telewizji publicznej albo w jakiejś agencji. Od czasu jednak, gdykoalicja rozpadła się, oczywistym było, że na głosy „przystawek” w tej czy w innychsprawach PiS nie ma co liczyć. Czy minister Ziobro liczył, że poprą jego kodekskarny?
Aż tak naiwny to onraczej nie jest i wiedział, że wnoszenie w takim momencie tego projektu pod obrady sensu nie ma. No chyba, że niechodziło o ustawę, ale o okazję do zorganizowania jeszcze jednej konferencjiprasowej. Na której zielny szeryf stanie przeciwko „frontowi obronyprzestępców”. To akurat się udało, podobnie jak obrażenie kolejnej grupy ludzi,którzy myślą inaczej niż Zbigniew Ziobro.