Sądy 24-godzinne działają już ponad miesiąc. Kierownictwo Ministerstwa Sprawiedliwości twierdzi, że z sukcesem. Tymczasem adwokaci, ale także wielu sędziów i prokuratorów uważają, że zamiast szybkich sądów na złapanych na gorącym uczynku bandytów, agresywnych pseudokibiców czy terroryzujących osiedla chuliganów, powstały trybunały na pijanych rowerzystów i złapanych na prowadzeniu „w stanie wskazującym” kierowców.
Media donoszą, że do 24- godzinnych trafia niewiele spraw, a jeśli już to raczej marginalne. Jak dowiedział się reporter „Przeglądu”, do warszawskiego sądu rejonowego dla Warszawy Pragi - Północ wpływają każdego miesiąca setki spraw, ale tylko siedem z nich rozpatrywanych było w trybie przewidzianym dla sądów 24-godzinnych. We wszystkich siedmiu sądach wchodzących w skład północno-praskiego okręgu rozpatrzono takich spraw kilkadziesiąt, a w znacznie ludniejszej lewobrzeżnej części Warszawy też niewiele więcej. W sądach rejonowych okręgu częstochowskiego na 70 spraw rozpatrzonych w trybie 24-godzinnym, 44 dotyczyły rowerzystów.
Podobnie jest w całym kraju. Gdy nowe sądy zaczęły działać telewizje triumfalnie pokazały, jak pierwsi winowajcy zostali przed nimi przykładnie ukarani. Jednak prawie bez wyjątku byli to nietrzeźwi kierowcy i rowerzyści. I tak zostało. Zarówno sędziowie jak i prokuratorzy i adwokaci przyznają, że przed szybkie sądy niemal nie trafiają ci, dla których głównie one zostały stworzone. Nie widzi się tam prawdziwych chuliganów, bo w ich wyłapywaniu policja nie jest tak skuteczna, jak w zatrzymywaniu kierowców. Poza tym chuliganowi znacznie trudniej udowodnić winę, potrzebni są świadkowie, często ekspertyzy biegłych. Nie to, co z wioskowym pijaczkiem jadącym na rowerze.
Nie można więc po pierwszym miesiącu powiedzieć, że sądy 24-godzinne wpływają na ograniczenie przestępczości. Wiadomo natomiast, że bardzo absorbują wszystkie organy wymiaru sprawiedliwości. Te dyżury sędziów, prokuratorów, adwokatów przecież zajmują czas i kosztują. Na wynikające z tego obciążenia bardzo narzeka też policja. Złapanego na gorącym uczynku chuligana czy pijaczka trzeba zatrzymać, dowieźć do aresztu, przesłuchać, dowieźć do prokuratora, sprawdzić w Krajowym Rejestrze Sądowym czy nie karany, potem do sądu i jeszcze stawać przed nim w roli świadka. Taki dwuosobowy patrol ma zajęcie na dzień albo i na dwa. Oczywiście, w tym czasie nie patroluje miast ani wsi. Może to zresztą wyjaśnia niezbyt dużą gorliwość policji w dostarczaniu szybkim sądom oskarżonych.
A generalnie wszyscy zaangażowani w nową formę wymiaru sprawiedliwości zauważają, że powstał byt niewspółmierny do potrzeb i efektów, jakie przynosi. – Karanie pijanych rowerzystów w sądach 24-godzinnych jest zbyt kosztowne – piszą do ministra sprawiedliwości sędziowie z Częstochowy. Ich zdaniem do rozpoznawania tej kategorii spraw stosuje się niewspółmierne środki, podczas gdy w modelu tradycyjnym rozpatrywane one były z podobnym efektem w ciągu 10 – 15 min. na wniosek o tzw. samoukaranie.
To wprawdzie dopiero miesiąc działania nowych sądów, ale już wiele wskazuje na to, że góra urodziła mysz. Szumnie zapowiadana nowa instytucja, która miała być lekarstwem na słabości polskiego wymiaru sprawiedliwości i batem na przestępców, okazała się niewypałem. A nie mówiliśmy, mogliby powiedzieć wszyscy ci sędziowie, adwokaci, naukowcy i publicyści, którzy ostrzegali Zbigniewa Ziobro przed zbytnim hurraoptymizmem w lansowaniu tego projektu. Nie słuchał, nawet obrażał oponentów, więc teraz na niego spada cała odpowiedzialność nie niepowodzenie tej reformy. Marna to jednak pociecha, bo polski wymiar sprawiedliwości trzeba reformować. Tylko mądrze.