Kozłowska-Rajewicz uczestniczyła we wtorek w konferencji "Równa płaca za równą pracę" zorganizowanej przez OPZZ i Fundację im. Friedricha Eberta.

Jak podkreśliła, od ok. 10 lat w Polsce zarobki kobiet stanowią ok. 80 proc. zarobków mężczyzn; wynika to z tego, że kobiety częściej obejmują stanowiska, zawody, które są niżej opłacane, a także z tego, że nieco krócej pracują. "Różnica pomiędzy zarobkami kobiet i mężczyzn wynosi ok. 17 proc., w realnych pieniądzach jest to średnio 700 zł. Te różnice inaczej wyglądają w poszczególnych grupach zawodowych i na różnych stanowiskach, ale generalnie zasada jest taka, że im wyższe stanowisko, tym większa różnica. Na wysokich stanowiskach menedżerskich różnice mogą sięgać kilku tysięcy złotych" - mówiła pełnomocniczka. Dodała, że luka płacowa pomiędzy zarobkami kobiet i mężczyzn - na różnym poziomie - występuje również w innych krajach.

Zaznaczyła, że jest to niezgodne z prawem. "Polskie prawo - i konstytucja, i kodeks pracy – jasno mówi, że nie wolno dyskryminować z jakiejkolwiek przyczyny, nie można za równowartą pracę płacić inaczej kobietom i mężczyznom" - podkreśliła.

Jej zdaniem jednym z rozwiązań może być obowiązkowe sprawozdawanie ze średnich zarobków kobiet i mężczyzn w przedsiębiorstwach. "W tej chwili nie ma takiego obowiązku i firmy nie oglądają się w takim równościowym lustrze, nie wiedzą, jak w ich zakładach pracy to się kształtuje. Wszystkim się wydaje, że płacą sprawiedliwie i nie różnicują pracowników pod względem płci, a dopiero z tych globalnych danych wynika, że jest jednak inaczej. Powinna być możliwość, szczególnie dla pracodawców, żeby co jakiś czas mogli sprawdzić, jak się rzeczy mają w ich własnym przedsiębiorstwie" - przekonywała Kozłowska-Rajewicz.

Dodała, że chciałaby, aby wprowadzono ten obowiązek, na początek w dużych firmach. "To będzie konkretna inicjatywa ustawodawcza, w tej chwili badamy możliwości. Jest duży opór, żeby wprowadzić to przez kodeks pracy, więc sprawdzamy inne ustawy, w których mógłby się znaleźć taki zapis" - zapowiedziała.

Zdaniem dr Ewy Rumińskiej-Zimny ze Szkoły Głównej Handlowej główna przyczyna nierówności płacowych tkwi w tym, że jest to problem systemowy. "Trzeba zacząć od zmiany podejścia do tego, jak cenimy pracę kobiet, która w dużej mierze jest bezpłatna. Trzeba zrewaloryzować wartość tej pracy na rynku. Bo jeśli patrzymy na proporcje płac, to widać, że wynagrodzenia w sektorach opiekuńczych, czy takich jak zdrowie i edukacja są znacznie niższe niż np. w bankowości, czy przemyśle górniczym. Musimy zmienić podejście. Te prace są bardzo ważne i to powinno być odzwierciedlone w systemie płac. W wielu krajach w sektorze edukacji bądź zdrowia pracuje 80 proc. kobiet, a płace tam są niższe niż średnia" - przekonywała ekspertka.

Zwróciła uwagę, że polityka płacowa prywatnych przedsiębiorstw, która nie jest jawna, stwarza różne możliwości, żeby firmy zawyżały płace mężczyzn, a zaniżały płace kobiet. "Kobiety zarabiają mniej nierzadko na własne życzenie, ponieważ mniej żądają. Jednak pracodawcy często płacą kobietom niższe pensje, bo przewidują, że kobieta jako pracownik nie jest dobrą inwestycją, bo pójdzie na urlop macierzyński. Postrzegana jest jako bardziej kosztowny i mniej wydajny pracownik. Co jest oczywiście nieprawdą" - podkreśliła Rumińska-Zimny. (PAP)

akw/ pz/ jra/