Regulacje zamówieniowe zobowiązują do przestrzegania wielu terminów i kładą nacisk na to, by były wyznaczane z uwzględnieniem czasu niezbędnego na sporządzenie wszystkich dokumentów. Mimo to, ugruntowała się praktyka stosowania terminów minimalnych. Jak czytamy w "Rz", dążenie zamawiających do skracania terminów jest niekiedy uzasadnione nagłą koniecznością udzielenia zamówienia związaną np. z chęcia wykorzystania przyznanych dotacji. Tutaj czas odrywa główną rolę, bo środki mogą łatwo przepaść. Z drugiej strony, ciężko jest przyjąć, że dzieje się tak za każdym razem. Pośpiech zamawiających często bywa więc nieuzasadniony.
Krótsze terminy składania ofert według nowej dyrektywy klasycznej >>
O tyle, o ile problemu nie ma w przypadku zamówień unijnych, gdzie terminy ustawowe są dosyć długie, o tyle kłopot pojawia się w przypadku zamówień krajowych. Tu ustawodawca dopuścił przy składaniu ofert termin raptem 7 dni w odniesieniu do dostaw i usług oraz 14 dni dla robót budowlanych.
Jak czytamy dalej w "Rz", wiadomo, iż wykonawca nie musi pracować tylko w dni robocze. Jeśli chce wygrać przetarg to może pracować w soboty, a nawet niedziele. I właśnie z tego powodu, ograniczanie liczby dni na wykonanie określonej czynności przez odpowiednie dobranie początku biegu terminu należy raczej rozpatrywać jako naruszanie dobrych obyczajów niż zgodności z prawem.
Rewolucja w liczeniu terminu na wniesienie odwołania >>
Zamawiający nie łamie wprost żadnych przepisów p.z.p., bo ustawa stawia na oszczędność czasu. W konsekwencji, w przypadku nawet znaczącego ograniczenia liczby dni roboczych, ciężko mówić o niezgodności z p.z.p. działań zamawiającego, bo maksymalne skrócenie terminów było celem ustawodawcy.
Powyższy artykuł zawiera fragmenty publikacji autorstwa Michała Rogalskiego, eksperta w dziedzinie zamówień publicznych w Polskiej Izbie Informatyki i Telekomunikacji, opublikowanej na łamach "Rzeczpospolitej".
Źródło: www.rp.pl