W ostatnich tygodniach modne stało się nowe słowo: deregulacja. Co się kryje pod tym tajemniczym wyrazem? Co to za fenomen, do którego, jak zapewniał nas publicznie premier, Jarosław Gowin ma „pozytywną szajbę”? - pyta retorycznie prof. Jan Widacki, adwokat. A co to takiego słowo deregulacja? Otóż słowo to w wyszukanym języku Platformy znaczy to samo, co w prymitywnym języku PiS znaczyło „otwieranie zawodów” – pisze w „Przeglądzie" prof. Jan Widacki.
We współczesnym świecie jest wiele zawodów, których wykonywanie wymaga zdobycia stosownych uprawnień, i jest wiele zawodów, których wykonywanie wymaga licencji. Uprawnienia zawodowe, po jakiejś formie sprawdzenia umiejętności i wiedzy, potwierdzają organy państwowe, uczelnie wyższe nadające tytuły naukowe z wielu dyscyplin, bądź instytucje samorządu zawodowego, te ostatnie wespół z organami państwowymi, czasem organizacje pozarządowe o niekwestionowanym autorytecie – twierdzi prof. Widacki. - Te ostatnie udzielają najczęściej tylko rekomendacji. Np. w Stanach Zjednoczonych, których o brak liberalizmu w gospodarce podejrzewać nie można , każdy może sobie kupić poligraf (wykrywacz kłamstw) i rozpocząć działalność gospodarcza w tym zakresie. Gdyby jednak nie legitymował się certyfikatem uzyskiwanym po przeszkoleniu w szkole mającej akredytację American Polygraph Association, zginałby na rynku, bo nikt nie chciałby korzystać z jego usług.
Według prof. Widackiego zakładanie z góry, że trzeba ograniczyć liczbę zawodów, do wykonania których są wymagane określone uprawnienia bądź licencje, twierdzenie, że im mniej takich zawodów, tym lepiej i w ten sposób otworzą się nowe miejsca pracy, to czysta demagogia.