Lech Kaczyński ma zastrzeżenia do prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego jako kandydata na stanowisko ministra sprawiedliwości. Mimo to Donald Tusk zamierza go powołać do rządu. Wprawdzie w przypadku tego resortu nie ma aż takiej potrzeby współpracy z głową państwa jak w przypadku ministerstwa spraw zagranicznych, gdzie kandydatura Radka Sikorskiego też wzbudza obiekcje, ale można sobie wyobrazić jakiś formy bojkotu wymiaru sprawiedliwości przez Prezydenta. Przecież zarzuty o wstrzymywanie nominacji sędziowskich pojawiły się już jakiś czas temu.
Podstawowa wątpliwość, jaką zgłasza Lech Kaczyński wobec Zbigniewa Ćwiąkalskiego to występowanie przez niego, jako adwokata, w roli pełnomocnika i doradcy Henryka Stokłosy oraz Ryszarda Krauze. Ten pierwszy ścigany jest za zarzucane mu oszustwa podatkowe, drugi dopiero wzywany do prokuratury, która chce mu postawić zarzuty w dość kontrowersyjnej sprawie związanej z nieudaną prowokacją CBA w Ministerstwie Rolnictwa. Zresztą charakter zarzutów ani stopień prawdopodobieństwa ich popełnienia nie ma tu żadnego znaczenia. Jakich zbrodni by ci panowie nie popełnili, mają prawo do obrony, do zaangażowania wybranego przez siebie pełnomocnika prawnego. Aż trudno sobie wyobrazić, by prezydent demokratycznego państwa prawnego, także prawnik, kwestionował takie prawo.
Może więc podstawa zastrzeżeń jest inna. Może chodzi o to, że ktoś, kto reprezentuje i broni takich podejrzanych typów, sam jest podejrzany. Aż trudno sobie wyobrazić taki sposób myślenia. Przecież już ponad dwa tysiące lat temu powstała w prawie rzymskim instytucja obrońcy i od tego czasu cywilizowane społeczeństwa, które ją wprowadziły do swych systemów prawnych, nauczyły się oddzielać występowanie w roli obrońcy przed sądem od pochwalania czy wspierania bronionego przestępcy. Nawet jeśli takie przypadki niekiedy zdarzają się, to w żadnym razie nie wolno ich generalizować, a już szczególnie podważać na tej podstawie instytucje obrony. No nie, prezydent Lech Kaczyński na pewno nie ma takich skojarzeń.
Pan Prezydent na pewno zna i uznaje zasadę oddzielania od siebie różnych ról, jakie wżyciu pełnimy. Raczej odróżnia, w przeciwieństwie do dużej grupy wiernych widzów seriali telewizyjnych, zdarzenia odgrywane w nich przez aktorów, od ich prywatnego życia. Wie, że to tylko gra, nie prosiłby więc aktora znanego z roli lekarza w jednym z seriali o pomoc medyczną (media opisywały taki przypadek) ani nie chwytałby się za portfel (sorry, Pan Prezydent nie nosi portfela) na widok aktora, który grał w filmie złodzieja. Lech Kaczyński mógłby tu doskonale odnieść się też do swojego przykładu. Przecież wiadomo, że zwycięstwo Platformy Obywatelskiej w wyborach bardzo mu nie odpowiada. Ale tylko prywatnie, bo służbowo Pan Prezydent przecież bez żadnego szemrania dokument o desygnowaniu Donalda Tuska na premiera wręczył.
Dlaczego więc głowa naszego państwa nie uznaje tej reguły wobec prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego? Przecież chyba nie dlatego, że był on jednym z najbardziej aktywnych krytyków polityki prowadzonej przez Zbigniewa Ziobro, jako ministra sprawiedliwości.