Lepiej późno niż wcale – to nie jest recepta na dobrą szkołę. Widać to najlepiej po ostatniej zapowiedzi premiera w sprawie zmiany terminu zakończenia roku szkolnego z 21 na 19 czerwca.
Rodzice już jesienią zgłaszali do Ministerstwa Edukacji Narodowej problem feralnej daty. Część proponowała wydłużenie nauki. Wskazywali, że praktycznie nauka zakończy się w połowie czerwca, bo…. dzień, w którym zgodnie z prawem rozdaje się świadectwa wypada w środku długiego weekendu, tuż po Bożym Ciele. Większość Polaków zwykle spędza go w plenerze, na działce, Mazurach, przy grillu. W takich okolicznościach wybór grill czy szkolny apel w galowym stroju wydaje się łatwy.
Czytaj: Szybka nowelizacja, bo MEN nie zauważył kiedy jest Boże Ciało >>
Wówczas jednak resort mówiąc kolokwialnie olał rodziców. W suchym komunikacie przypomniał, że data ta wynika z przepisów i nie zostanie zmieniona. Do tego zaznaczył, że zgodnie z rozporządzeniem data zakończenia roku szkolnego jest także datą rozdania świadectw uczniom, co oznacza, że dyrektor szkoły nie może ogłosić, że dzień ten jest dniem wolnym od szkoły. Argumenty rodziców, których bardziej niż polityka interesują efekty nauczania, nie zostały wysłuchane. Co ciekawe tego komunikatu nie można obecnie odnaleźć na stronach resortu, choć jego ślady pozostały w mediach. Jesienią zmiana rozporządzenia – nie ustawy, a więc o wiele prostsza – nie była możliwa. Zero elastyczności. Co innego wiosną!
Wiosną wszystko może się zdarzyć, zwłaszcza jak premier zarządzi. Szkoda tylko, że to nie minister edukacji, ogłosiła skrócenie roku szkolnego. Ktoś powie, przy nagromadzeniu problemów w edukacji, to błahostka. Tyle, że jak w soczewce pokazuje, problemy centralnego zarządzania systemem oświaty. Z doskoku, pochopnie, bez zastanowienia, przeanalizowania tego, czego naprawdę potrzebuje polska szkoła. Ani poprzedni rząd przez osiem lat, ani obecny przez blisko cztery nie zrobił nic, by wprowadzić dobre zmiany. Wszystko wskazuje, że decyzje związane z przesunięciem terminu obniżenia wieku szkolnego, czy z likwidacją gimnazjów były podejmowane pod polityczne sondaże. Ta dotycząca roku szkolnego, gdyby zapadła w ubiegłym roku, i gdyby dzięki niej wakacje zaczynały się 29 czerwca mogła mieć inny wydźwięk. Może uczniowie nie byliby zachwyceni, ale rodzice z pewnością tak, zwłaszcza w kontekście strajku. Przypadkiem byłby czas na nadrobienie zaległości. Nie inaczej było ze strajkiem. Gdyby za przyzwoleniem rodziców został wykorzystany na zmiany systemowe, mógł się zamienić w konstruktywny konflikt. Konflikt będący początkiem zmian, np. w Karcie nauczyciela. Przy okrągłym stole zabrakło jednak głosu wszystkich zainteresowanych stron, czyli rodziców i samorządów. I większość zmian w oświacie, to właśnie ciąg takich zmarnowanych szans, bo ktoś o czymś za późno pomyślał. W efekcie szkoła stała się tak naprawdę zakładnikiem państwa i nauczycieli, o którego losie decyduje się pod presją, czy to czasu, np. wyborów, czy związków zawodowych.