Czy wprowadzenie aplikacji uniwersyteckiej negatywnie odbiłoby się na jakości kształcenia?
Nie mamy na razie do czynienia z żadnymi propozycjami, a z dywagacjami wywołanymi wypowiedzią jednego z wiceministrów sprawiedliwości, będącego pracownikiem uczelni, która najbardziej lobbuje za wprowadzeniem takiego rozwiązania.
Kluczowe w tej dyskusji jest raczej pytanie, jaki status miałby uczestnik szkolenia uniwersyteckiego - celowo unikam słowa aplikant - w stosunku do samorządu radcowskiego. Dziś aplikant jest jego członkiem, wpisanym uchwałą rady na listę, co wymaga nie tylko zdania egzaminu, ale również spełnienia innych przesłanek ustawowych, jak choćby nieskazitelnego charakteru i rękojmi należytego wykonywania zawodu.
Jak miałoby to wyglądać w przypadku uczestników ścieżki uniwersyteckiej? I tak musieliby uzyskać wpis i potem mogliby wybrać, czy wolą szkolenie uniwersyteckie czy aplikację samorządową? To trochę absurdalna sytuacja.
Czyli raczej krytycznie odnosi się pan do tego pomysłu?
Tak, jednak przede wszystkim dlatego, że aplikacja w dzisiejszym wydaniu to nie jest tylko szkolenie i zajęcia. Oczywiście, wszystko można robić lepiej i samorządy cały czas powinny aplikacje doskonalić, choćby rezygnując maksymalnie z zajęć teoretycznych, pozostawiając aplikantom obowiązek uzupełniania wiedzy w systemie samokształceniowym - np. w formie e-learningów.
Zaoszczędzone środki można by natomiast przeznaczyć na wzmocnienie innych „elementów” aplikacji, przede wszystkim patronatów i praktyk. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego jak aplikacja uniwersytecka, mogłoby się pojawić ewentualnie coś w rodzaju kursu lub studium. I nie byłoby niczym innym, jak jedynie kolejną z pozaaplikacyjnych ścieżek przystąpienia do egzaminu zawodowego.
Dużo mówi się o monopolu samorządów prawniczych na kształcenie aplikantów.
Samorząd nie ma monopolu na prowadzenie aplikacji, ma określone zadania, w tym nadzór nad przygotowaniem do wykonywania zawodu oraz należytym jego wykonywaniem.
Mam wrażenie, że w całej tej dyskusji o odbieraniu samorządom wyłączności chodzi wyłącznie o pieniądze płacone przez aplikantów za szkolenie, czyli o podział rynku. Ze strony środowiska akademickiego pada argument, że zajęcia na aplikacjach prowadzą ci sami wykładowcy, co na uczelniach.
Może rozwiązaniem byłby model łączony?
Model łączony już właściwie mamy, są przecież izby, które realizują szkolenia w scisłej współpracy z uczelniami - korzystają z udostępnianych przez nie sal, a zajęcia z aplikantami prowadzą radcy lub adwokaci, którzy są pracownikami naukowymi.
To jednak zupełnie co innego, na tej zasadzie realizuje się to zgodnie z ustawą, według której aplikacja jest realizowana we współpracy z sądami, prokuratorami i innymi jednostkami, w tym także uczelniami.
Do propagatorów aplikacji uniwesyteckiej kieruję pytanie - jak rozwiązana zostałaby instytucja patronatu i kwestia praktyk?
Nadal musiałoby się to odbywać przy udziale samorządu. Patronat mogliby sprawować członkowie samorządu, którzy są jednocześnie pracownikami naukowymi. To właśnie instytucji patronatu trzeba poświęcić najwięcej uwagi, obecnie nie jest ona doskonała ze względu na skalę, ale tego nie rozwiązałaby aplikacja uniwersytecka.
Patronem powinien być ten, którego dominującą formą wykonywania zawodu jest prowadzenie kancelarii radcowskiej lub adwokackiej. Nawet gdyby uczestnicy szkoleń na uniwersytetach zostali zobowiązani do współpracy z klinikami prawa, nie zastąpiłoby to praktyki w kancelarii. Byłby to bowiem pewien rodzaj praktyki, ale w bardzo ograniczonym zakresie.
Zupełnie pominięta byłaby praktyka związana z zastępstwem procesowym, co jest kwestią fundamentalną dla osoby wykonującej zawód adwokata lub radcy prawnego.
Etyka zawodu radcy prawnego i adwokata. Kazusy. Objaśnienia. Orzecznictwo>>