Komisja prawna PE w minioną środę zaakceptowała projekt dyrektywy o ochronie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, co jednak nie kończy prac nad tą regulacją. Jakie jest stanowisko naszego rządu wobec tego projektu?
Projekt z września 2016 roku był bardzo mocno skrytykowany przez rząd, uważaliśmy, że zwłaszcza art. 11 i 13 idą za daleko. Ale w toku negocjacji projekt zmienił się bardzo istotnie i można go było zasadniczo poprzeć.

W tej sprawie generalnie występują dwie grupy - duże koncerny internetowe z jednej strony i środowiska twórcze, w tym wydawcy prasy z drugiej strony. Koncerny boją się utraty wpływów z reklam, natomiast uprawnieni boją się, że w procesie dystrybucji własnej twórczości zostaną uzależnieni wyłącznie od wielkich dostawców internetowych. My jako rząd musieliśmy szukać jakiegoś złotego środka i mam wrażenie, że ten ostateczny projekt, który został przyjęty i poparty przez polski rząd jest takim złotym środkiem w zakresie artykułów 11 i 13, uznawanych za najbardziej kontrowersyjne.

Przypomnijmy, dlaczego one budzą takie kontrowersje?
W art. 11 chodzi o przyznanie wydawcom prasy prawa pokrewnego do materiałów prasowych. Propozycja - wzorowana na rozwiązaniach niemieckich - była taka, żeby wprowadzić takie prawo pokrewne, które mogło bardzo mocno ograniczyć możliwość wykorzystania materiałów prasowych w serwisach internetowych. My byliśmy przeciwni takiemu rozwiązaniu i w toku negocjacji, w ramach Rady Unii Europejskiej, wypracowaliśmy rozwiązanie, które się nazywa prawem pokrewnym, ale de facto realizuje nasze postulaty przyznania wydawcom domniemania posiadania prawa autorskiego do materiałów prasowych. Przypomnę, że wydawcy już dziś takimi prawami dysponują, ale przed sądem muszą ten fakt udowodnić, jeśli chcą chronić się przed ich naruszaniem. Często prowadzi to do konieczności wykazania w jednym postępowaniu sądowym, że wydawca ma prawa do setek artykułów prasowych. Czyli znaleźliśmy się pośrodku między dwiema skrajnymi tezami. Nie chcemy – jak Komisja Europejska - poszerzać uprawnień wydawcy, ale ułatwić mu realizację w praktyce praw, które już ma.

Z punktu widzenia zwykłego użytkownika przepisy, wprowadzenie których popieramy, nie mają większego znaczenia. Inaczej wygląda to dla wydawców prasy i dużych koncernów internetowych. Mówiąc najprościej chodzi o pieniądze, o to, kto będzie dostawał pieniądze z reklam i ile tych pieniędzy będzie. Przyznanie twardego prawa pokrewnego, jakie postulowały na przykład Niemcy, może doprowadzić do sytuacji, w których niektóre serwisy agregujące treści przestaną odsyłać za pomocą linków wraz z krótkimi fragmentami artykułów prasowych bezpośrednio na strony internetowe wydawców. Skądinąd w niektórych krajach wprowadzono takie przepisy już wcześniej, co doprowadziło do sytuacji, w której sami wydawcy prosili o zliberalizowanie tego prawa.

W Polsce takich przepisów nie było, ale z drugiej strony często było tak, że ci, którzy agregowali treści, niekoniecznie równo czy sprawiedliwie dzielili się wpływami z reklam, które były generowane przez treści, które jednak należały do kogoś innego. A poza tym dochodzenie przez wydawców prasy swoich praw było bardzo utrudnione ze względu na to, że za każdym razem wydawca musiał udowadniać, że dana treść, która się pojawiła w mediach internetowych, innych niż należące do tego wydawcy, należy do niego. Proponując domniemanie, zakładaliśmy, że wydawca nie musi tego udowadniać, tylko ciężar dowodu spoczywa na drugiej stronie – ona musi w sądzie wykazać, że prawa nie przysługują wydawcy. Prawo pokrewne, w kształcie, który obecnie jest w projekcie dyrektywy, ten postulat realizuje. Natomiast nie jest tak restrykcyjne, jak wcześniej chciały np. Niemcy. Dlatego, m.in. oni nie poparli tego kształtu dyrektywy, bo chcieli ostrzejszych przepisów.

A obowiązek filtrowania treści?
To drugi kontrowersyjny element tej dyrektywy, czyli art. 13. Filtrowanie treści ma na celu wyszukiwanie treści, które są objęte prawami autorskimi i są nielegalnie wykorzystywane przez agregatorów treści. Chodzi tu zasadniczo o to, że niektórzy użytkownicy serwisów wrzucają linki czy utwory objęte prawami autorskimi, dzielą się nimi, np. na swoich "timeline’ach" czy "wallach". Chciałbym podkreślić, że taka praktyka jest i nadal będzie legalna po przyjęciu dyrektywy.

Jak odniesie się Pan do zarzutów, że ta dyrektywa oznacza "drugie ACTA, koniec z linkowaniem, koniec z internetem, jaki znamy"?
Z tym, że obieg informacji będzie utrudniony, się nie zgadzam. My generalnie uważamy, że to nie od długości informacji powinna zależeć jej ochrona, tylko od oryginalności tej informacji. Tak jest zapisane w obecnym kształcie dyrektywy w wersji przyjętej przez Radę Unii Europejskiej. I dopóki ten zapis będzie utrzymany, Polska będzie tę dyrektywę popierać. Jeżeli zostanie zlikwidowany, automatycznie wycofamy poparcie dla dyrektywy.
Kryterium oryginalności spełniają np. esej, felieton, analiza czy komentarz, ale prosta informacja prasowa już taką treścią oryginalną nie jest. Oznacza to, że nie trzeba uzyskiwać licencji na wykorzystanie treści, która jest po prostu informacją prasową.

Czy użytkownik Twittera, Facebooka odczuje zatem jakąkolwiek zmianę po wejściu tej dyrektywy w życie?
Twitterowiczów czy facebookowiczów zmiany nie będą dotyczyć, bo serwisy te co do zasady nie organizują, ani nie promują treści udostępnych przez internautów. Dostawcy usług hostingowych, którzy zapewniają przechowywanie plików, także nie odczują zasadniczo żadnych zmian - nie będą ponosili odpowiedzialności za to, co użytkownik wrzuca na dany serwer. Nie czerpią bowiem korzyści z przetwarzania tych treści, ale z ich przechowywania.


Prawo autorskie i prawa pokrewne>>

Zmiana uderzy natomiast w portale internetowe, które udostępniają seriale czy filmy kinowe. One obecnie zasłaniają się dyrektywą o handlu elektronicznym - twierdzą, że nie ponoszą odpowiedzialności za to, co wrzuca dany użytkownik. Jednak promują te treści - np. publikują na "jedynce" treść wrzuconą przez danego użytkownika i zachęcają w ten sposób do korzystania z ich serwisu. Podsuwają ponadto użytkownikowi treści podobne do tych, które już oglądał, zarabiając na reklamach i zbierając informacje o aktywności internauty. To już jest ewidentnie wykorzystanie treści objętej prawem autorskim do promowania serwisu, którego celem de facto nie jest przechowywanie treści użytkowników, tylko udostępnianie nielegalnych treści i zarabianie na tym, że te nielegalne treści są udostępniane.

A jakie będą skutki tych przepisów dla takiego giganta, jak np. YouTube?
Dla YouTube'a - jestem przekonany - istotnych skutków nie będzie, bo, o ile wiem, YouTube i tak jest związany umowami z wielkimi koncernami na ochronę ich praw własności intelektualnej. Ponadto korzysta już obecnie z mechanizmów filtrowania treści. Właściwie jestem przekonany, że zauważalnej różnicy dla użytkownika YouTube’a nie będzie wcale. Co więcej – zgodnie z projektem dyrektywy w wersji przyjętej przez Radę UE – użytkownik nie będzie narażony na zarzuty naruszenia praw autorskich, nawet jeśli udostępnia treści bez zgody uprawnionych. To serwis ma obowiązek nabyć od nich licencję.

A jeśli chodzi o Twittera, Facebooka, Google’a?
Jeżeli mówimy o art. 13, to nie przewiduję negatywnych skutków. Ci, których dotyczy dyrektywa, i tak w miarę możliwości filtrują treści. Jedyny serwis, który może w jakikolwiek sposób odczuć wprowadzenie nowego prawa, ale mam tutaj na myśli art. 11 dyrektywy, to Google News. Ale dopóki on informuje tylko za pomocą prostych informacji prasowych i linkuje do tych informacji, to żaden efekt nie wystąpi. Jeśli chodzi o cudze treści oryginalne, czyli analizy, felietony, eseje - dyrektywa zobowiązuje do tego, by - jeżeli ktoś chce udostępniać taką treść - podpisał umowę.

Uważamy, że znaleźliśmy złoty środek, a dowodem na to jest fakt, że obie strony sporu mają zastrzeżenia do naszego stanowiska. Nikt nie może powiedzieć, że dajemy jakąś szczególną preferencję jednej lub drugiej grupie interesariuszy. Dla nas najważniejsze jest to, żeby na samym końcu było wszystko uczciwie, żeby twórca dostał wynagrodzenie, żeby biznes mógł działać, żeby użytkownicy, czyli najszersza grupa interesariuszy miała szeroki dostęp do jak największej ilości treści i przede wszystkim, żeby to było legalne.

Czyli obawy, że wejście dyrektywy w życie oznacza "koniec z linkowaniem" są nieuzasadnione?
Zgadza się. Byłem zdziwiony, jak pierwszy raz usłyszałem o „podatku od linków”, szczerze mówiąc traktuję tę frazę jako element PR-u. Nic podobnego nie będzie miało miejsca, będzie można udostępniać linki na swoich timeline’ach.

Jest bardzo dużo artykułów w internecie, które odnoszą się do projektu dyrektywy i straszą użytkowników tego typu wyimaginowanymi konsekwencjami. Chciałem zauważyć, że najczęściej odnoszą się one do projektu dyrektywy przedstawionego pierwotnie przez Komisję Europejską, a nie do tego, co już zostało wypracowane na obecnym etapie w Radzie UE. Zachęcamy wszystkich tych, którzy krytycznie na to patrzą, żeby, zanim zaczną krytykować, zapoznali się z ostateczną wersją, to znaczy z tą wersją, która teraz „jest w grze” i została zaakceptowana przez państwa członkowskie.

Apele branży cyfrowej o odrzucenie niektórych zapisów projektu - chodzi o podatek od linków i obowiązek filtrowania treści przez wydawców - są wobec tego w pańskiej ocenie nieuzasadnione?
Zawsze każda zmiana status quo powoduje obawy, bo nie wiadomo, jak to będzie funkcjonować. Ludzie mają różne wyobrażenia. Ja myślę, że tutaj na pewno nie będzie jakichś istotnych zmian, które zmienią bardzo mocno modele biznesowe. Na pewno będą jakieś przesunięcia, ale jestem przekonany, że z czasem wszyscy się do tego dostosujemy.

Ja jestem generalnie zwolennikiem samoregulacji. Ale jeżeli wydawcy prasowi i branża cyfrowa nie mogli się dogadać, to zgodnie z ideą pomocniczości, ustawodawca musi pomóc raz na zawsze ten problem rozwiązać. Mam nadzieję, że racjonalny ustawodawca znajdzie najlepsze rozwiązanie dla wszystkich kwestii, które dotyczą jednolitego rynku cyfrowego i praw autorskich na tym rynku. W Unii Europejskiej proces legislacyjny jest bardzo skomplikowany i długi, a zatem wszystkie argumenty na każdym etapie są wysłuchiwane.

Trzeba pamiętać, że twórcy są jednak dosyć dyskryminowaną grupą. Poza celebrytami, którzy zarabiają przysłowiowe miliony, jest cała grupa twórców, z których dzieł korzystamy na co dzień, a którzy nie dostają takiego wynagrodzenia za swoje dzieła. W tym sensie są dyskryminowani. Dlatego Ministerstwo Kultury stoi na stanowisku, że trzeba tworzyć takie rozwiązania, które zapewnią sprawiedliwy udział w zyskach z twórczości.

A kiedy realnie to nowe prawo może zacząć obowiązywać?
Trudno powiedzieć. Ono budzi tyle kontrowersji i spotyka się z tak szerokim niezrozumieniem, że wypracowanie ostatecznego kompromisu może trwać dość długo. Trzeba pamiętać, że po wejściu w życie dyrektywy, będziemy musieli jeszcze dostosować do niej nasze prawo. Będziemy to robili, wsłuchując się w głosy wszystkich zainteresowanych.

Rozmawiała Sonia Sobczyk (PAP)