Cel miał być szczytny – poprawa jakości kształcenia oraz warunków pracy i płacy pielęgniarek i położnych, która zagwarantuje ciągłość opieki zdrowotnej, podniesie bezpieczeństwo zdrowotne pacjenta, zaspokoi słuszne oczekiwania pracownicze i uczyni ten zawód z powrotem atrakcyjnym, zapobiegając dramatycznym niedoborom kadrowym. Gdy 9 lipca 2018 r. Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych oraz Naczelna Izba Pielęgniarek i Położnych podpisywały porozumienie z Ministrem Zdrowia i NFZ, nikt z tego grona chyba nie przypuszczał, że miesiąc później porozumienie to stanie się źródłem jednego z najostrzejszych, jeśli nie najostrzejszego konfliktu w środowisku pracowniczym ochrony zdrowia, jaki w minionych latach obserwowaliśmy. Siła związków zawodowych zawsze leżała w jedności i solidarności. Choć celu porozumienia nikt nie kwestionuje, nie dotrzymało ono tych dwóch podstawowych zasad ruchu związkowego, czyniąc spustoszenie w relacjach społecznych tak na poziomie centralnym organizacji reprezentujących interesy środowiska, jak i lokalnie w szpitalach.
Porozumienie bez rachunku kosztów
Chciałbym podzielać radość tej części środowiska pielęgniarskiego, która cieszy się z tego porozumienia. Nareszcie, po tylu latach intensywnej pracy, przekonywania, sporów i dyskusji, mamy dokument, który daje pielęgniarkom i położnym gwarancje tak oczekiwanej lepszej przyszłości. Dlaczego w takim razie nie bije ze mnie entuzjazm? Bo nie dostrzegam w tym porozumieniu arcyważnych elementów – rachunku kosztów, rachunku zasobów, rachunku wpływów na inne grupy społeczne i źródeł finansowania całości.
Na skutki porozumienia zawartego z pominięciem tej pragmatyki nie trzeba było długo czekać. Najpierw cierpliwość utracili dyrektorzy szpitali, którzy ustami Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych 19 lipca 2018 r. zażądali od ministra zdrowia i NFZ odstąpienia od dezintegracji systemu, poprzez podpisywanie porozumień z kolejnymi grupami zawodowymi, bez przeznaczania adekwatnych środków finansowych na ich realizację. Tydzień później 27 lipca 2018 r., w trakcie posiedzenia Trójstronnego Zespołu Ochrony Zdrowia, minister zdrowia będący przecież sygnatariuszem porozumienia, nie potrafił jednoznacznie określić, jaka jest skala jego skutków finansowych. Jednocześnie prezes NFZ wskazał, że dodatkowych środków na realizację zapisów porozumienia nie ma w systemie. W sytuacji, w której przy obecnych założeniach budżetowych nie da się jednocześnie spełnić oczekiwań pracowników, pacjentów i zarządzających szpitalami, rodzi się uzasadnione pytanie – kto poniesie koszt porozumienia? Oczywiście można na to odpowiedzieć – niech każdy walczy o swoje, niech każdy nas wspiera, bierze z nas przykład, a rząd musi ulec i znaleźć dla wszystkich środki. Błąd w tym zdaniu polega na założeniu, że rząd musi ulec – otóż nie musi.
W relacji OPZZ z posiedzenia Zespołu czytamy, że „poziom emocji, wręcz agresji podczas posiedzenia to zaprzeczenie dialogu społecznego i jego wartości”. W punkt!
Nie ma solidnego partnera dla rządu
Słabe związki zawodowe, podzielone i skłócone ze sobą, to woda na młyn szkodliwej, antyspołecznej polityki, w której nie szuka się optymalnych rozwiązań, tylko rozwiązuje problemy kosztem najsłabszych. A pokusa takiego działania nie omija żadnego rządu, nawet najbardziej solidarnościowego i prospołecznego. Nawet jeśli przyjąć, że nie ma takich intencji, to czy naprawdę komuś wydaje się, że premier rządu nie ma na głowie innych problemów i priorytetów, niż kwestie ochrony zdrowia?
Niestety w kolejnych dniach sytuacja wymknęła się spod kontroli. Z jednej strony krytyczne wobec ministra zdrowia, pragmatyczne choć zdecydowane wypowiedzi Solidarności, broniące prymatu równego traktowania związków zawodowych, zasad dialogu społecznego i całościowego patrzenia na problemy pracowników ochrony zdrowia, czy ogólnie sektora publicznego. Po środku – budujące pewną nadzieję spotkanie premiera Morawieckiego z Prezydium KK NSZZ „Solidarność”, a już dwa dni później ultimatum przewodniczącego Piotra Dudy wobec ministra Łukasza Szumowskiego. W odpowiedzi niestety pisane nazbyt emocjonalnym językiem stanowiska OZZPiP i NIPiP. Nawet jeśli przyjąć, że subiektywnie uzasadnione, to jednak taki język pozostawia niegojące się rany w relacjach związkowych i najzwyczajniej w świecie czysto ludzkich.
Minister nie ma dobrego wyjścia
Mosty zostały spalone. Jeśli minister zdrowia wycofa się z porozumienia z pielęgniarkami, wycofa krytykowany projekt rozporządzenia, tak jak oczekuje tego Solidarność, zrujnuje swój autorytet i może liczyć na wyborczą kanonadę z wszystkich burtowych dział ze strony OZZPiP i NIPiP. Jeśli będzie natomiast trwał przy porozumieniu, torpedy odpali Solidarność domagając się jego dymisji, składając jednocześnie wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu. Słów tego kalibru nie rzuca się na wiatr. Czy pomoże posypanie głowy popiołem, opcja „zero” i prośba o powrót do stołu wszystkich stron? To już decyzja z obszaru tej wielkiej polityki, w której ochrona zdrowia jest niespełna 5-procentową cząstką PKB.
Pozostają dwa pytania. Pierwsze – czy można było temu kryzysowi zapobiec? Niestety tak. Miał tę możliwość minister zdrowia. Zamiast podpisywać porozumienie z OZZPiP i NIPiP, mógł przenieść dyskusję na forum Zespołu Trójstronnego ds. Zdrowia, Zespołu problemowego ds. usług publicznych, czy nawet Rady Dialogu Społecznego. Wiele opcji – z żadnej z nich nie skorzystał. Na drugie pytanie nie znam odpowiedzi – czy zrobił to świadomie?
Autor: dr Robert Mołdach, Instytut Zdrowia i Demokracji