Jacek Gudowski: Wszystko już było. Litis contestatio to stara instytucja prawa rzymskiego, znana już w procesie legisakcyjnym, tym najbardziej sformalizowanym, a także w procesie formularnym i kognicyjnym. Chodzi o omówienie sporu, ustalenie punktów spornych, wyznaczenie planu procesu. To zatwierdzanie sporu, ustalanie, gruntowanie, petryfikowanie sporu. Było znane także w procesie kanonicznym i przez wiele wieków w nim działało. Polegało to na tym, że przed procesem strony spotykały się z sędzią lub asesorem, aby ustalić przedmiot sporu. Powstawał dekret litis contestatio, w którym kontradykcja, czyli spór, zamieniała się w kontrowersję, czyli formułę sporu. Ten dekret miał najczęściej formę pytań, na które należało w procesie odpowiedzieć.
Czytaj też: MS: zmiany w kpc usprawnią pracę sądów>>
No więc litis contestatio jest możliwa także współcześnie, pod warunkiem jednak że w referacie sędziego nie czeka kilkaset albo tysiąc spraw. Trudno oczekiwać zapału sędziów do realizacji takiego zadania, gdy w tle będzie ta niekończąca się kolejka spraw do załatwienia. Zatwierdzanie sporu to obiektywnie pożyteczna instytucja, ale ogromnie uciążliwa. W procesie kanoniczym już z niej zrezygnowano. Proszę jednak pamiętać, że litis contestatio niesie duży ładunek formalizmu, bo gdy spór zostanie zatwierdzony, praktycznie nic już nie można zmienić. Toczy się spór według reguł, harmonogramu i ustalonych zasad.
Czytaj: Rewolucja w procedurze na rzecz obywatela>>
Krzysztof Sobczak: Już nie da się dosłać kolejnych pism z różnymi wnioskami?
No właśnie nie. Chyba że dopuści się wyjątki, ale wtedy zatwierdzanie sporu kompletnie traci sens, skoro – zatwierdzony – może być otwarty na nowo. To byłoby rozgrzebywanie, a nie zatwierdzanie sporu.
Brzmi to rozsądnie. Co przeszkadza we wprowadzeniu takiej zasady?
Skuteczność i przydatność litis contestatio wcale nie jest taka oczywista. Jak mówiłem, przez wiele wieków obowiązywała w procesie kanonicznym, ale wycofano się z niej, bo była nieproduktywna. Po prostu nie służyła szybkości postępowania i trafności orzeczeń. Dotychczas nikt tej zasady w polskim procesie cywilnym poważnie nie proponował, w Komisji Kodyfikacyjnej dyskutowano natomiast tak zwane omawianie rozstrzygnięcia, czynność podejmowaną przez sąd i strony w celu omówienia – przewidzenia i ewentualnego uwzględnienia – wszystkich możliwych podstaw prawnych rozstrzygnięcia. Jest to instytucja stosowana w niektórych porządkach prawnych, śmiem jednak twierdzić, że tylko w dojrzałych demokracjach i ustabilizowanych systemach sądowych, w których jest obecne pełne zaufanie do sądów. Polega ona z grubsza na tym, że zanim dojdzie do wydania wyroku, jeszcze w trakcie procesu, sędzia omawia ze stronami mogące wchodzić w grę podstawy wyrokowania. To wypływa z odwiecznej zasady, w myśl której strony dają sądowi fakty, a sąd daje stronom prawo. Sąd jest „dysponentem” prawa i ma pełną swobodę w jego stosowaniu w określonym stanie faktycznym. Jeśli widzi różne prawne podstawy i możliwości rozstrzygnięcia sprawy, powinien uprzedzić o tym strony, aby nie były zaskoczone i mogły podjąć niezbędną obronę lub inne procesowe środki zaradcze. To element tzw. materialnego kierownictwa procesem, ale także przejaw lojalności i rzetelności sądu. Proces bywa tak dynamiczny, że niekiedy dopiero na samym jego końcu pojawiają się inne, nieprzewidywane wcześniej przez nikogo, a zwłaszcza przez strony, sposoby rozstrzygnięcia. Właśnie omawianie sporu, a nie jego zatwierdzanie na wstępie procesu, próbowano u nas wprowadzić, ale ostatecznie odstąpiono od tego zamiaru.
Słusznie? Bo to znowu wygląda rozsądnie. Kto odstąpił od tych prac?
To był pomysł Komisji Kodyfikacyjnej, a zwłaszcza młodszych jej członków, pozostających często pod wpływem rozwiązań zachodnich, zwłaszcza niemieckich, gdzie taka instytucja funkcjonuje. Z różnych stron płynęły jednak głosy przeciwne, także od doświadczonych sędziów. Ja również byłem do tego sceptycznie nastawiony i przy tym sceptycyzmie pozostaję. Nie widzę w tym generalnie nic złego, jestem jednak głęboko przekonany, że nie sprzyjałoby to przyspieszeniu i skuteczności postępowania.
Nie sprzyjałoby? A dlaczego?
Dochodziłaby kolejna debata między stronami a sądem, a to pochłaniałoby dodatkowy czas.
Jasne, to wymagałoby dodatkowego zaangażowania ze strony sądu. Ale może by coś porządkowało, a tym samym usprawniało?
Nie przeczę, mogłoby jednak prowadzić także do nadmiaru czynności procesowych, niekoniecznie potrzebnych.
Może czasem warto wykonać jedną czynność, by później uniknąć kilku czy kilkunastu?
To prawda, nie można jednak ignorować mentalności naszego społeczeństwa i jego nadzwyczajnego temperamentu. Sędziowie obawiali się przede wszystkim tego, że omawianie orzeczenia, a więc w jakimś sensie ujawnienie go – choćby w wersji hipotetycznej – przed jego wydaniem, skończyłoby się kwestionowaniem bezstronności sędziego. Byłaby to rewolucja także dlatego, że w polskiej tradycji procesowej dominował dogmat nieujawniania przez sędziego stanowiska przed wydaniem wyroku.
Skoro omawia z nami przewidywane rozstrzygnięcie, to z góry je ustalił?
No właśnie. Obawiam się, ba, jestem przekonany, a spędziłem za stołem sędziowskim prawie pół wieku, że często strony tak by to traktowały, co prowadziłoby do powstania dodatkowego sporu w sporze. Sporu z sądem. Poza tym sędziowie zorientowawszy się rychło co do jałowości tego „omawiania”, sprowadziliby je do działania czysto mechanicznego. Pojawiłyby się jakieś sakramentalne formułki, pouczenia, może druczki lub pieczątki, aby tylko tę powinność spełnić. Na pewno nie przynosiłoby to skutku, który zakładali autorzy tego projektu.
Wtedy projekt upadł, ale teraz w Ministerstwie Sprawiedliwości pracują nad czymś podobnym. Trwają tam prace nad dużą nowelizacją procedury cywilnej, która miałaby wprowadzić także obowiązek swego rodzaju planowania procesów.
Ja nie mam nic przeciwko temu, uważam to za słuszne rozwiązanie, aksjologicznie poprawne, ale przy jego ewentualnym wprowadzaniu trzeba mieć na względzie to, by nie nałożyć na sędziów nadmiernych, niepotrzebnych obowiązków. Zawsze gdy mowa o potrzebie sprawniejszego działania, nakłada się ciężary na sędziów, na sąd, na państwo, ale przymyka się oko na powinności stron procesu. Jeśli mają być rzetelność i lojalność postępowania, to wszyscy powinni się im podporządkować – i sąd, i strony.
Wywiad jest fragmentem jednego z rozdziałów wydanej właśnie książki pt. „Państwo prawa to niezależne sądy”, na którą składa się seria rozmów Krzysztofa Sobczaka z sędzią SN Jackiem Gudowskim.
Więcej o publikacji>>