Krzysztof Surdej: Osoby niepełnosprawne bardzo rzadko decydują się na podjęcie studiów. Jak myślisz, z czego to wynika?
Weronika Odziomek: W ubiegłym roku na ekrany kin wszedł film ,,Mój biegun’’. Opowiada on historię Jaśka Meli, chłopaka, który stracił rękę i nogę w wyniku nieszczęśliwego wypadku. W jednej ze scen, kiedy Jasiek się poddaje, jego ojciec mówi: "Kalectwo to nie brak ręki czy nogi, ale to, co jest w głowie” – i taka jest prawda. Myślę, że największym problemem osób niepełnosprawnych jest to, że często one same i niestety ich rodziny tworzą „sztuczne” bariery w głowach. Jeżeli od dziecka taka osoba słyszy: ,,Nie dasz rady, nie ma sensu próbować; Po co ci to?; Coś ci się stanie, przecież jesteś chory; Źle Ci w domu? przecież masz wszystko; Ludzie zdrowi, po studiach, nie mają pracy, myślisz, że tobie się uda?” - to po pewnym czasie człowiek niepełnosprawny zaczyna w to wierzyć i myśleć, że faktycznie: na co mu to wszystko? I tak stopniowo człowiek myśli, że skoro jest chory, to nic nie musi robić, no bo przecież on jest taki "biedny". Ostatnio rozmawiałam z dziewczyną, która jest w lepszej kondycji fizycznej ode mnie, ponieważ praktycznie jest samodzielna. Rozmawiałyśmy o rozwoju i na każdy mój argument, że mogłaby coś zacząć robić, próbować, znajdowała masę przeciwnych, dlaczego nie powinna tego robić. Druga kwestia jest taka, że rodzice osób niepełnosprawnych „boją się” o swoje pociechy: jak sobie poradzą sami w wielkim mieście? A kto im pomoże jak się coś stanie, przecież ludzie są tacy okropni w dzisiejszych czasach… A ta lękowa postawa z czasem przechodzi na niepełnosprawną osobę. I tu przypomina mi się historia innej dziewczyny, która będąc praktycznie samodzielną osobą, nie chciała podjąć studiów, bo mama nie wyobrażała sobie, żeby jej dziecko mogło wyjechać i być samodzielne. Na szczęście dziewczyna się przełamała i teraz studiuje dwa kierunki, mieszka w akademiku – jest szczęśliwa. W przypadku osób niepełnosprawnych (zresztą w życiu każdego człowieka) dużą rolę odgrywają właśnie rodzice, bez których wsparcia i pomocy osoba niepełnosprawna nie poradzi sobie. Wiesz, ja mam to szczęście, że moi rodzice tak naprawdę zawsze i przede wszystkim widzieli we mnie DZIECKO, a nie NIEPEŁNOSPRAWNEGO. Odkąd pamiętam robili wszystko, żebym mogła się rozwijać jak inne dzieci i stawiali mi wysoko poprzeczkę – oni po prostu widzieli, że w moim przypadku mam tylko niesprawne nogi. Nie raz było tak, że jak dostałam +4, to pytali czego nie 5. Nie miałam taryfy ulgowej (śmiech). I za to jestem im ogromnie wdzięczna. Na pewno studia są ogromnym wyzwaniem dla zdrowych, a dla niepełnosprawnych jeszcze większym. U mnie to wyzwanie nie dotyczyło tylko mnie, ale i rodziców - taty, który codziennie robił 4 kursy na trasie Limanowa-Nowy Sącz co powodowało, że musiał dłużej siedzieć w pracy i miał mniej czasu dla reszty rodziny, mamy, która widząc moje zmęczenie czasem zabraniała mi jechać na uczelnię (czasem jej słuchałam, muszę się przyznać) i która pomagała mi pisać fragmenty pracy magisterskiej (była moimi rękami), siostry Kamili, która czasem woziła mnie zamiast taty do Sącza, jeździła ze mną po szkołach i pomagała przeprowadzać badania, Oli, która kserowała mi notatki, układała, podawała mi książki itp. Kamila również to robiła. Wyzwanie to dotyczyło również wielu innych, cudownych ludzi, których nie jestem w stanie wymienić, ponieważ zabrakłoby na to miejsca.
K.S: Decyzja o wyborze kierunku studiów była przemyślana, czy raczej podjęłaś ją spontanicznie? Co zaważyło na tym, że zdecydowałaś się na psychologię?
W.O: Decyzja była przemyślana, ale podjęta dopiero w II klasie liceum. Zacznijmy jednak od początku. Mając 13/14 lat podjęłam decyzję – zostanę onkologiem dziecięcym. Konsekwencją tych planów było wybranie klasy w liceum o profilu biologiczno-chemicznym. Muszę przyznać, że moi rodzice nie byli zachwyceni profilem, jaki wybrałam, ponieważ w porównaniu do mnie wiedzieli, że na studia medyczne nikt mnie nie przyjmie (ze względu na mój znaczny stopień niepełnosprawności). Będąc w drugiej klasie, zaczęłam zauważać, że profil, który wybrałam, tak naprawdę nie daje mi żadnych perspektyw na przyszłość. Dlaczego? Bo praktycznie wszystkie studia z zakresu biologii, chemii czy fizyki związane były z laboratoriami, a ja już wtedy zaczęłam widzieć, że niestety, ale z moją niepełnosprawnością sobie w laboratorium nie poradzę, poza tym nie byłam tak dobra z chemii i fizyki, jakbym chciała być. Wtedy zaczęłam szukać alternatywnego wyjścia. Co mogę robić, aby tak jak lekarz pomagać innym ludziom? I tak narodził się pomysł psychologii.
K.S.: Co w Twoim przypadku było największą przeszkodą, którą musiałaś pokonać, aby zdobyć upragniony tytuł magistra?
W.O.: To będzie nieskromne, ale tak naprawdę nie miałam jakiś ogromnych przeszkód. Studia opłacali mi rodzice, chrzestny, PFRON, 1% i moje stypendium (studiowałam na prywatnej uczelni, gdzie koszty z dojazdami i czesnym wynosiły koło 10 tys. rocznie – nie liczę jeszcze takich rzeczy, jak książki, kserówki czy jedzenie). Rodzice mnie dopingowali, miałam fantastycznych ludzi na roku oraz życzliwych wykładowców.
Jeżeli już miałabym wskazać, co było najtrudniejsze, to zmęczenie wynikające z dojazdów i liczby godzin spędzonych na uczelni. Pierwsze 1,5 roku było ogromnym wyzwaniem ze względu na codzienny lektorat z języka angielskiego, który odbywał się o 8.00 rano (aby zdążyć na zajęcia wstawaliśmy z tatą nieraz nawet o 5.30). Najgorsze na 1 roku były dla mnie przerwy między zajęciami. Bywało tak, że zajęcia zaczynałam o 8.00 (lektorat trwający do 9.30), a kolejne zajęcia były dopiero o 14.00. Czasem te przerwy były bardziej męczące niż same zajęcia.
Kiedy po 1,5 roku zakończyłam naukę angielskiego, wydawało się, że będzie łatwiej. Do czasu. Na pewno plusem było to, że nie trzeba było wstawać tak wcześnie, ale zajęcia zaczęły wymagać zdecydowanie większego zaangażowania – trzeba było szukać chętnych do badań, pisać opinie, obserwacje, obliczać testy – można powiedzieć, że w końcu zaczęła się prawdziwa psychologia.
Jednak na czwartym roku trzeba było wybrać specjalizację. Ja wybrałam dwie – psychologię kliniczną i osobowości oraz psychologię sądową. I tak mój świat oraz świat taty zaczął kręcić się wokół codziennych dojazdów do Sącza – znowu. Tym razem co prawda zajęcia nie zaczynały się o 8, a zwykle o 10 lub później, ale za to kończyły się między 18 a 20. Dodatkowo, o ile z psychologii klinicznej tak naprawdę ćwiczenia były najważniejsze, o tyle zajęcia z psychologii sądowej były obowiązkowe, ponieważ odbywały się one dzięki dotacji/projektowi z Unii Europejskiej.
Oczywiście, żeby było ciekawiej, za namową mojej koleżanki zapisałam się na Przygotowanie Pedagogiczne, które miało trwać 1,5 roku (na 4 roku okazało się, że ukończenie studiów psychologicznych, nie daje mi uprawnień do pracy w szkole, a nawet w poradni pedagogiczno-psychologicznej!). I tak moje studiowanie już nie tylko obejmowało dni od poniedziałku do piątku, ale od poniedziałku do niedzieli (oczywiście, zajęcia z Przygotowania Pedagogicznego nie odbywały się w każdy weekend, niemniej jednak bywało tak, że przerwę w zajęciach miałam raz na 10 dni). Najgorsze było w tym wszystkim to, że czasem po naprawdę ciężkim tygodniu, trzeba było spędzić całą sobotę i niedzielę na uczelni (nawet od 8 do 20). Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze rehabilitacja (4 razy w tygodniu), dzięki której to wszystko przetrwałam (w aspekcie fizycznym). Po ciężkim czwartym roku, nadszedł ostatni rok nauki. Oprócz kontynuacji tego wszystkiego co zaczęłam, doszły mi dwa kolejne obowiązki – pisanie pracy magisterskiej i praktyki w szkole.@page_break@
K.S.: Wiele mówi się o przełamywaniu barier, ułatwianiu osobom niepełnosprawnym funkcjonowania w społeczeństwie. Czy odczuwasz wsparcie ze strony instytucji, które mają się zajmować wykonywaniem tych zadań?
Wiele się mówi, a mało robi – niestety. Jeżeli chodzi o instytucje państwowe to średnio. PFRON – pierwsze dwa lata studiów, nie otrzymałam żadnego wsparcia. Powód? Za duże dochody. Szkoda tylko, że nikt nie wziął pod uwagę tego, ile kosztują studia, codzienne dojazdy, że oprócz mnie na utrzymaniu moi rodzice mają jeszcze 3 dzieci, z których jedno jest też niepełnosprawne. Na 3 roku dostałam 2700 złotych, na czwartym 1400 (kwoty otrzymane na cały rok). Natomiast w pierwszym semestrze piątego roku dostałam 400 złotych (śmiech). Z tatą zastanawialiśmy się, czy jest sens jechać w ogóle do Krakowa po TAKIE pieniądze. Pojechaliśmy, bo baliśmy się, że potem nic już nie dadzą, jak odmówimy. Dopiero w ostatnim semestrze dostałam 4800 złotych. Z rodzicami nie mogliśmy w to uwierzyć. Ja największe wsparcie mam ze strony rodziny, domowego hospicjum, które zapewnia mi rehabilitację i niezbędny sprzęt medyczny oraz subkonta w jednym ze stowarzyszeń, dzięki któremu opłaciłam kurs pedagogiczny, dostałam laptopa i dzięki któremu moja młodsza siostra ma rehabilitację. Gdybym miała liczyć tylko na państwo, to pewnie moja edukacja skończyłaby się na szkole średniej. Realia, w których żyją niepełnosprawni, są straszne. Przykład: wózek inwalidzki przysługuje osobie dorosłej raz na 5 lat i to nie taki, jaki byłby najlepszy dla niej tylko taki, który nie przekracza kwoty 3000 złotych (od tego roku, dawniej było to 1700 zł). Ceny wózków dopasowanych, odpowiednio przystosowanych, są zdecydowanie wyższe. Jak z renty 600 zł i zasiłku 153 zł pozwolić sobie na dopłatę chociażby 1000 złotych? A co jeśli wózek po prostu się zepsuje przed upływem 5 lat? Rehabilitacja: służba zdrowia, z tego co wiem, zapewnia niewiele. Ja z moją chorobą muszę mieć rehabilitację kilka razy w tygodniu, bo jeżeli jej nie mam momentalnie czuję się gorzej, boli mnie kręgosłup, robią się bolesne przykurcze – w moim przypadku rehabilitacja jest jedynym sposobem walki z chorobą. Godzina rehabilitacji kosztuje między 30 a 70 złotych. Chore, prawda?
K. S: Czy według Ciebie infrastruktura na polskich uczelniach jest dobrze dostosowana do potrzeb osób niepełnosprawnych? Jak radziłaś sobie z poruszaniem się po uczelni?
W.O: Trudno mi się wypowiadać w tej kwestii, bo u mnie początkowo wchodziły w grę tylko studia zaoczne. Ze względu na mój znaczny stopień niepełnosprawności, podjęcie nauki w trybie dziennym nie było możliwe, ponieważ rodzice nie mogli zrezygnować z pracy, a zatrudnienie kogoś do mnie do całodobowej opieki, nie mieściło się w możliwościach finansowych rodziców.
Niestety, okazało się, że ani na UJ ani na UW nie są prowadzone tego rodzaju studia w systemie niestacjonarnym, a jedynie w systemie wieczorowym. Co to oznaczało w praktyce? Że zajęcie odbywają się codziennie, tyle tylko, że popołudniami. Co prawda tata był na UJ i pytał o indywidualny tok nauczania, jednak pani od razu powiedziała, że musiałabym najpierw zaliczyć pierwszy rok, ale uczelnia jest nieprzystosowana i musiałabym mieć kogoś do pomocy. Moją jedyną opcją została SWPS w Warszawie. Kilka tygodni po maturze pojawiła się jednak inna możliwość – psychologia dzienna w Nowym Sączu na WSB-NLU.
Na początku nie byłam zachwycona tym pomysłem. WSB? Co to w ogóle za uczelnia? Studia w Nowym Sączu?! Lepiej skończyć renomowany SWPS w Warszawie. Jednak perspektywa studiów dziennych, codziennego kontaktu z ludźmi, przeważyła na korzyść WSB. No i oczywiście fakt, że uczelnia była przystosowana dla osób niepełnosprawnych, a zajęcia odbywały się w jednym budynku (co prawda lektorat był w budynku obok, ale nie było problemu, żeby zajęcia przenieść do głównego budynku). Z poruszaniem się po uczelni nie było problemu, ponieważ poruszam się na wózku elektrycznym, więc w tej kwestii byłam niezależna. Jednak jeżeli potrzebowałam jakiejkolwiek pomocy, to zawsze ją otrzymywałam, jak nie od znajomych z roku, to od pracowników uczelni.
K.S: Wiadomo, że sytuacja na polskim rynku pracy nie jest idealna. Jak to wygląda z Twojej perspektywy, czy osobom niepełnosprawnym pomaga się w znalezieniu pracy?
W.O: Hmm… Nie mam w tej dziedzinie dużego doświadczenia. Na pewno PUP i PFRON organizują staże dla osób niepełnosprawnych – są na to pieniądze, jednak niewielkie, więc trzeba mieć dużo szczęścia, żeby taki staż dostać. No i co najważniejsze, trzeba sobie znaleźć pracodawcę, który przyjmie cię na taki staż. Ale sprawni też przez to przechodzą.
K.S.: Twoja postawa z pewnością może być inspiracją dla wielu innych osób. Co chciałabyś przekazać tym, którzy wahają się przed realizacją swoich marzeń?
W. O.: Z tą inspiracją to przesadziłeś (śmiech). To, że mogłam studiować było niezwykłym darem i wspaniałym okresem w moim życiu. Podczas studiów poznałam wielu cudownych ludzi, którzy zawsze chętnie mi pomagali. Z częścią z nich zawiązały się przyjaźnie, które mam nadzieję będą trwać przez kolejne lata.
Wiem, że nie każdy ma możliwość podjęcia studiów. Wszystko to rozumiem. Jednak myślę, że każdy pomimo ograniczeń, jakie stawia mu niepełnosprawność, powinien dążyć do rozwoju. Nie chodzi o to, że każdy musi skończyć studia, zostać gwiazdą czy zrobić coś wielkiego. Nie na tym to polega. Chodzi o to, żeby umieć wykorzystać to, co się ma, aby szukać możliwości w swoich ograniczeniach. Wierzę, że jeżeli człowiek bardzo czegoś chce, to może to osiągnąć – oczywiście jeżeli to jest realne. Ksiądz Jan Twardowski napisał kiedyś w jednym ze swoich wierszy, że: ,,nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia, kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno” – i tak jest. U mnie Bóg zamknął drzwi, jeżeli chodzi o medycynę, ale zostawił uchylone okno w postaci psychologii. Dlatego życzę Wam wszystkim, zdrowym i niepełnosprawnym, abyście pomimo przeciwności, pomimo wielu zamkniętych drzwi, potrafili dostrzegać okna w swoim życiu.
Krzysztof Surdej