W piątek Sąd Okręgowy Warszawa-Praga zakończył proces 63-letniego Widackiego (Demokratyczne Koło Poselskie) i pięciorga innych oskarżonych. Są wśród nich gangsterzy odsiadujący wyroki, w tym członkowie rodziny szefa gangu pruszkowskiego Leszka D., pseud. Wańka.
Białostocka prokuratura zarzuca Widackiemu, że w 2004 r. nakłaniał gangstera Sławomira R. do składania nieprawdziwych zeznań, korzystnych dla bronionego przez Widackiego szefa gangu pruszkowskiego Mirosława D., ps. Malizna. To właśnie R. (recydywista, który odsiaduje karę 25 lat za zabójstwo) powiadomił w kwietniu 2005 r. o domniemanym przestępstwie Widackiego wiceszefa sejmowej komisji śledczej ds. PKN Orlen posła PiS Zbigniewa Wassermanna. Zdaniem prokuratury Widacki miał również namawiać znanego lobbystę Marka Dochnala, by ten nie oczerniał przed tą komisją Jana Kulczyka, którego Widacki był pełnomocnikiem. Trzeci zarzut wobec posła dotyczy przekazywania grypsów jego klientowi Krzysztofowi F., który odsiaduje dożywocie za podwójne zabójstwo.
W rozpoczętym w 2008 r. procesie Widacki - profesor prawa i adwokat z Krakowa, w latach 90. m.in. wiceszef MSW i ambasador RP na Litwie - nie przyznał się do zarzutów; odpierał je jako oparte na pomówieniach przestępców, których skłoniono do tego obietnicami bez pokrycia. Twierdził, że śledztwo prowadzone za rządów PiS miało wykazać, że "istnieje urojony układ polityczno-biznesowo-gangsterski".
W czwartek prok. Jarosław Walędziak zażądał dla niego kary półtora roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata i zakazu wykonywania zawodu adwokata. Zdaniem oskarżyciela jego wina "nie budzi wątpliwości", za czym przemawiają m.in. zeznania świadków. Obrońcy wnieśli o uniewinnienie. "Śledztwo było prowadzone tendencyjnie, na polityczne zamówienie PiS" - mówił mec. Andrzej Patela. Według niego zeznania świadków-kryminalistów, którzy mówili w śledztwie i przed sądem to, czego oczekiwali przesłuchujący - zostały w całości zdyskredytowane.
W ostatnim słowie Widacki powiedział w piątek, że proces ujawnił istnienie "prawdziwego układu", do którego zaliczył polityków, policjantów CBŚ, prokuratorów, adwokatów, "sprzedajne media" oraz kryminalistów. "Z tego układu kryminaliści wykazali najwięcej godności" - dodał (wycofali się z obciążających zeznań i przeprosili go). Poseł podkreślił, że do współoskarżonych ma więcej szacunku niż do ludzi, "którzy do tego procesu doprowadzili". Za przyczynę procesu uznał swą krytykę PiS, swój konflikt z Wassermannem, reprezentowanie takich ludzi jak Jan Kulczyk i "zbieranie haków przez komisję ds. PKN Orlen".
Gdy proces ruszał, Widacki nie przyznał się do żadnego zarzutu, opartych "na fałszywych zeznaniach osób pozbawionych wolności". "Mam podstawy sądzić, że te osoby zostały do nich nakłonione" - oświadczył. Mówił, że śledztwo z czasów PiS było tendencyjne, bo był on w konflikcie zarówno z ówczesnym ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą, którego działania krytykował "jako obłędne i niebezpieczne" - jak i z Wassermannem. Dodał, że był "idealnym celem" dla rządzących z PiS, którzy chcieli dowieść, że "istnieje urojony układ polityczno-biznesowo-gangsterski", a pasował do tego, bo miał kontakty z b. prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, był pełnomocnikiem Kulczyka i bronił "Maliznę".
Widacki przyznał, że na prośbę Sławomira R., odwiedził go w areszcie. Usłyszał od niego, że inny gangster miał mu mówić, że "Malizna" nie miał nic wspólnego z zabójstwem "Pershinga". "Do niczego R. nie nakłaniałem. Pytałem tylko, czy powtórzy to przed sądem; odparł, że tak" - dodał Widacki. Według niego R. inaczej przedstawił to śledczym, gdyż liczył na przerwę w karze. Poseł przypomniał, że R. informował później dziennikarzy, iż do składania zeznań był nakłaniany przez funkcjonariuszy państwowych wysokiego szczebla.
Media pisały, że R. był odwiedzany w areszcie przez wiceprokuratora generalnego w rządzie PiS Jerzego Engelkinga. Odwiedziła go też dziennikarka Dorota Kania - jej pobyt areszt odnotował jako wizytę adwokata. Jako pierwsza opisała ona zarzuty R. wobec Widackiego, a jej artykuł CBŚ dołączyło do zawiadomienia o przestępstwie.
Sam R. odwołał na procesie zeznania obciążające Widackiego i określił je jako "bzdury w 99 proc.". Mówił, że "boi się o swe życie", po tym jak mu sugerowano, "aby nie zmieniał zeznań". Obrońcy podkreślali, że R. - więzień oznaczony jako "niebezpieczny" - miał w areszcie dwa telefony komórkowe, których nie tylko u niego nie wykryto, ale prokuratura nawet nie wszczęła śledztwa w tej sprawie.
"Widocznie ktoś był zainteresowany, by tego faktu nikomu nie ujawniać" - mówił w piątek jeden z obrońców mec. Marian Hilarowicz. Dodał, że R. nie był autorem listu do Wassermanna, lecz tylko "wykonawcą" (nie wiadomo, jak list wyszedł z aresztu i doszedł do Sejmu). "Mam nadzieję, że kiedyś za sposób prowadzenia śledztw osoby odpowiedzialne zasiądą na ławie oskarżonych" - zakończył adwokat, po szczegółowym opisaniu nieprawidłowości całego śledztwa.
Widacki zaprzeczał także, by nakłaniał do czegoś Dochnala. Zarzut uznał za absurdalny, bo lobbysta jako osoba podejrzana i tak mógł odmówić zeznań przed komisją. Jako absurdalny ocenił też zarzut przenoszenia grypsów od Krzysztofa F., bo i tak - jak mówił - "jego korespondencja z nim była wolna od cenzury".
Walędziak odpierał w sądzie zarzuty Widackiego, by służby specjalne inspirowały całą sprawę, która - według prokuratora - nie jest polityczna. Emocjonalne wystąpienie Widackiego uznał za "nieusprawiedliwione". "Śledztwo było prowadzone właściwie, a prokuratura alarmowała w sprawie telefonu R., ale go nie znaleziono" - dodał.


Łukasz Starzewski (PAP)